środa, 11 lipca 2012

"Pod Kusiem"



Magister Skwarek uśmiechał się pogardliwie.
- Hołota – myślał spoglądając na kłębiący się w głównej izbie karczmy tłum.
I miał rację. Zgromadzeni „Pod Kusiem” ludzie, oraz wcale liczni przedstawiciele innych, mniej lub bardziej rozumnych ras, stanowili grupę wyjątkowych szumowin.
Inna sprawa, że Skwarek nie bardzo się z tej grupy wyróżniał. A jeżeli już, to na pewno nie na lepsze. Ale czuł się lepszy. W końcu jako jedyny w całej dzielnicy potrafił się podpisać. Dlatego też przezwano go Magistrem. Nikt do końca nie wiedział co znaczy to miano, ale podobno gdzieś za morzem nazywano tak ludzi, oraz przedstawicieli innych, mniej lub bardziej rozumnych ras, którzy potrafili się podpisywać. A poza tym nieźle brzmiało. Bardzo obco i nieco obraźliwie.
Skwarek z trudem przepchnął się do szynkwasu, zamówił garniec piwa i skierował się do leżącej w głębi, mniejszej izby. Stanął w przejściu i zamarł. Izbę, zwaną z niewiadomych powodów, błękitną, zajmowały kobiety. Oraz, ma się rozumieć, wcale liczne przedstawicielki innych, mniej lub bardziej rozumnych ras. Ściśnięte przy małych stolikach, w odświętnych sukienkach, wyglądały jak różnobarwne motyle. Wyblakłe nieco i wymięte, ale jednak.
- Bogowie – jęknął Skwarek. – Pierwsza środa miesiąca!
A trzeba Wam wiedzieć, że stara, choć nigdzie nie spisana tradycja karczmy głosiła, że w każdą pierwszą środę miesiąca, każda kobieta, oraz każda przedstawicielka itd. może wejść „Pod Kusia”, wybrać dowolnego, powiedzmy krótko: samca i wziąć go sobie na noc. I robić z nim co chce.
Musicie też wiedzieć, że młode i atrakcyjne kobiety nie korzystały z tego przywileju. Bo i po co?
Błękitna izba była więc pełna nie młodych już i niespecjalnie atrakcyjnych, nie bójmy się tego określenia – samic.
- Bogowie – jęknął Skwarek po raz wtóry. – Piękna Adelajda i jej bestia.
I rzeczywiście przy stoliku w kącie izby siedziała niewielka, ale nader ponętna blondyneczka. W zasadzie sprawiała całkiem miłe wrażenie. Wrażenie to psuł nieco siedzący na sąsiednim krześle potężny ogr. Czy też może, sądząc po resztkach kwiecistej sukienki – ogrzyca.
Skwarek właściwie nie unikał kobiet. Nawet tych nieco wyblakłych i wymiętych. To raczej kobiety unikały Skwarka.
Nie wspomniałem bowiem jeszcze, że Magister Skwarek nosił tak naprawdę całkiem zwyczajne i miłe dla ucha imię - Symfoniusz. Nosił je do pewnej bójki, w której ktoś rozbił mu na głowie pełną nafty lampę. Skwarek co prawda uderzenie to przeżył, ale płonąca nafta zrobiła swoje i biedny Magister nigdy już nie odzyskał dawnej urody. Wyglądał jak… No właśnie!
Dlatego też, wspomniana wcześniej stara tradycja, Skwarka w zasadzie nie dotyczyła. Najbardziej nawet zdesperowane i wyposzczone kobiety, ba nawet przedstawicielki innych ras, wolały wracać do domu same, niż w towarzystwie Magistra.
Piękna Adelajda była inna. Zupełni inna. Ona lubowała się w brzydocie. Wybierała zawsze najszpetniejszych mężczyzn. A często również wyjątkowo ohydnych przedstawicieli innych ras. Nie wiadomo co z nimi robiła. Powszechnie uważano, że były to rzeczy nad wyraz wyuzdane i że bestia Adelajdy brała w nich nader czynny udział. Trudno powiedzieć. Ci którym udało się wrócić „Pod Kusia”, byli dziwnie milczący i osowiali.
- Bogowie – jęknął Skwarek po raz trzeci.
Stał w przejściu zbyt długo. Prawie fizycznie poczuł prześlizgujące się po jego oszpeconej twarzy spojrzenie Adelajdy.
- Przepadłem – pomyślał.
- Bestio, bierz go! – szepnęła chrapliwie ogrzyca.
Mała blondyneczka zeskoczyła z krzesła. Jej oczy zalśniły czerwienią. Błysnęły kły.
Skwarek wstrzymał oddech.
Bestia powarkując ruszyła w jego kierunku.

[tekst był opublikowany w SFFIH 6(68) 2011]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz