Magister Skwarek uśmiechał się pogardliwie.
- Hołota – myślał spoglądając na kłębiący się w głównej izbie karczmy tłum.
I
 miał rację. Zgromadzeni „Pod Kusiem” ludzie, oraz wcale liczni 
przedstawiciele innych, mniej lub bardziej rozumnych ras, stanowili 
grupę wyjątkowych szumowin.
Inna
 sprawa, że Skwarek nie bardzo się z tej grupy wyróżniał. A jeżeli już, 
to na pewno nie na lepsze. Ale czuł się lepszy. W końcu jako jedyny w 
całej dzielnicy potrafił się podpisać. Dlatego też przezwano go 
Magistrem. Nikt do końca nie wiedział co znaczy to miano, ale podobno 
gdzieś za morzem nazywano tak ludzi, oraz przedstawicieli innych, mniej 
lub bardziej rozumnych ras, którzy potrafili się podpisywać. A poza tym 
nieźle brzmiało. Bardzo obco i nieco obraźliwie.
Skwarek
 z trudem przepchnął się do szynkwasu, zamówił garniec piwa i skierował 
się do leżącej w głębi, mniejszej izby. Stanął w przejściu i zamarł. 
Izbę, zwaną z niewiadomych powodów, błękitną, zajmowały kobiety. Oraz, 
ma się rozumieć, wcale liczne przedstawicielki innych, mniej lub 
bardziej rozumnych ras. Ściśnięte przy małych stolikach, w odświętnych 
sukienkach, wyglądały jak różnobarwne motyle. Wyblakłe nieco i wymięte, 
ale jednak.
- Bogowie – jęknął Skwarek. – Pierwsza środa miesiąca!
A
 trzeba Wam wiedzieć, że stara, choć nigdzie nie spisana tradycja 
karczmy głosiła, że w każdą pierwszą środę miesiąca, każda kobieta, oraz
 każda przedstawicielka itd. może wejść „Pod Kusia”, wybrać dowolnego, 
powiedzmy krótko: samca i wziąć go sobie na noc. I robić z nim co chce.
Musicie też wiedzieć, że młode i atrakcyjne kobiety nie korzystały z tego przywileju. Bo i po co?
Błękitna izba była więc pełna nie młodych już i niespecjalnie atrakcyjnych, nie bójmy się tego określenia – samic.
- Bogowie – jęknął Skwarek po raz wtóry. – Piękna Adelajda i jej bestia.
I
 rzeczywiście przy stoliku w kącie izby siedziała niewielka, ale nader 
ponętna blondyneczka. W zasadzie sprawiała całkiem miłe wrażenie. 
Wrażenie to psuł nieco siedzący na sąsiednim krześle potężny ogr. Czy 
też może, sądząc po resztkach kwiecistej sukienki – ogrzyca.
Skwarek właściwie nie unikał kobiet. Nawet tych nieco wyblakłych i wymiętych. To raczej kobiety unikały Skwarka.
Nie
 wspomniałem bowiem jeszcze, że Magister Skwarek nosił tak naprawdę 
całkiem zwyczajne i miłe dla ucha imię - Symfoniusz. Nosił je do pewnej 
bójki, w której ktoś rozbił mu na głowie pełną nafty lampę. Skwarek co 
prawda uderzenie to przeżył, ale płonąca nafta zrobiła swoje i biedny 
Magister nigdy już nie odzyskał dawnej urody. Wyglądał jak… No właśnie!
Dlatego
 też, wspomniana wcześniej stara tradycja, Skwarka w zasadzie nie 
dotyczyła. Najbardziej nawet zdesperowane i wyposzczone kobiety, ba 
nawet przedstawicielki innych ras, wolały wracać do domu same, niż w 
towarzystwie Magistra.
Piękna
 Adelajda była inna. Zupełni inna. Ona lubowała się w brzydocie. 
Wybierała zawsze najszpetniejszych mężczyzn. A często również wyjątkowo 
ohydnych przedstawicieli innych ras. Nie wiadomo co z nimi robiła. 
Powszechnie uważano, że były to rzeczy nad wyraz wyuzdane i że bestia 
Adelajdy brała w nich nader czynny udział. Trudno powiedzieć. Ci którym 
udało się wrócić „Pod Kusia”, byli dziwnie milczący i osowiali.
- Bogowie – jęknął Skwarek po raz trzeci.
Stał w przejściu zbyt długo. Prawie fizycznie poczuł prześlizgujące się po jego oszpeconej twarzy spojrzenie Adelajdy.
- Przepadłem – pomyślał.
- Bestio, bierz go! – szepnęła chrapliwie ogrzyca.
Mała blondyneczka zeskoczyła z krzesła. Jej oczy zalśniły czerwienią. Błysnęły kły. 
Skwarek wstrzymał oddech.
Skwarek wstrzymał oddech.
Bestia powarkując ruszyła w jego kierunku.
[tekst był opublikowany w SFFIH 6(68) 2011]
[tekst był opublikowany w SFFIH 6(68) 2011]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz