poniedziałek, 9 lipca 2012

Punk Tadeusz. Epizod trzydziesty

W którym będzie mowa o sztuce ludowej oraz kilku innych aspektach ludowości, a Yabolman, nieoczekiwanie dla siebie samego i dla Autora stanie się postacią drugoplanową. A nawet trzecioplanową. Przynajmniej na chwilę.

Jamajka była medium. Bardzo dobrym medium. I chociaż dość późno dostrzegła u siebie ten dar, to bardzo szybko nauczyła się go wykorzystywać. Z pożytkiem zarówno dla siebie, jak i dla licznych duchów, którym pomogła. W ten, czy inny sposób.
Ale kiedy już zamieszkała w podmrągowskim lesie, okazało się, że z bycia medium, nawet bardzo dobrym, wyżyć nie sposób. Owszem, odwiedzające ją duchy bardzo starały się zrewanżować za drobne przysługi, które im wyświadczała. Tylko co właściwie może taki duch? O żadnych ukrytych w okolicy skarbach nie miały pojęcia, zresztą okolica nie sprawiała wrażenia obfitującej w zakopane kosztowności. A wdzięczność, szczególnie wdzięczność bytów niematerialnych, trudno jest wymienić na gotówkę. Romantyczne ideały Jamajki zaczynały się z wolna kruszyć o twardy mur rzeczywistości.
- Co robić? – zastanawiała się siedząc na ławeczce przed wyremontowanym przez Tadeusza domem.
- Nie wiem, moja mała – odpowiadała Marysia, która była częstym gościem w leśnej chatce. I przyznać trzeba, wybierając się w odwiedziny, nigdy nie zapominała o kanapkach i termosie z ciepłą herbatą. Oraz o zgrzewce piwa i kilku skrętach, skoro już o tym mowa.
Obie dziewczyny szybko się zaprzyjaźniły. Jamajka traktowała Marysię jak starszą siostrę, Marysia zaś nie miała nic przeciwko temu. Pod warunkiem, że była to niewiele starsza siostra.
- Nie wiem – powtórzyła Beerwoman.
– Ale na pewno coś wymyślimy – dodała z przekonaniem.
I rzeczywiście.
***
Wojewódzki Przegląd Plastyki Nieprofesjonalnej od lat, ba! od dziesięcioleci już nawet, cieszył się w Mragowie dużą popularnością. Głównie wśród nieprofesjonalnych plastyków. Bo jeśli chodzi o publiczność, cóż – z tą bywało różnie. W każdym razie, Marysia i Jamajka nie musiały przepychać się przez tłum wielbicieli sztuki, by obejrzeć stanowiącą zwieńczenie przeglądu wystawę. Z domu kultury wyszły mocno rozczarowane.
- Wiesz Marysiu… – zaczęła Jamajka niepewnie.
- Wiem.
I właściwie nic więcej nie trzeba było dodawać.
Postanowiły jeszcze obejrzeć rozstawione na pobliskim placu kramy licznych przedstawicieli, tak zwanej „sztuki ludowej”. Przez kilka minut oglądały rzeczy, które miały niewiele wspólnego zarówno ze sztuką, jak i z możliwie nawet najszerzej pojętą ludowością.
- O rany – westchnęła Jamajka patrząc na ceny przedmiotów.
Przeznaczenia większości z nich nie próbowała nawet się domyślać.
- Gdybym miała zapłacić trzysta złotych za takie badziewie, to chyba już wolałabym sama zrobić. I pewnie ładniejsze by mi wyszło.
- Taaaak… - zamyśliła się nagle. – Ładniejsze by mi wyszło…
***
Kilka dni później Marysia ponownie odwiedziła przyjaciółkę.
- I co o tym myślisz? – zawołała na dzień dobry Jamajka i wyciągnęła ręce w stronę Beerwoman.
- No cóż, do wesela się zagoi… - odpowiedziała pocieszająco Marysia, patrząc na straszliwie pokaleczone dłonie Jamajki.
- Nie o to chodzi – zdenerwowała się Jamajka. – Co o TYM sądzisz?
Rzeczywiście, kiedy już udało się oderwać wzrok od krwawych sznytów gęstą siatką pokrywających drobne dłonie Jamajki, okazywało się, że coś w tych dłoniach trzyma.
- No… - Marysia rzadko wygłaszała pochopne sądy. Chyba, że dotyczyły zachowania Tadeusza. – No… Ładne. Tak, ładne. Cokolwiek to jest.
- Jak to – cokolwiek to jest? Przecież to świątek!
- Świątek? – zdziwiła się Beerwoman.
I żeby pokryć jakoś to zdziwienie dodała natychmiast:
- No oczywiście, że świątek. No przecież od razu powiedziałam, że ładny. Tylko jakiś taki, ja wiem, mało trochę frasobliwy.
- Mało frasobliwy? – Jamajka obracała w pochlastanych dłoniach kawałek drewna.
Nie był to duży kawałek. Taki w sam raz na rozpałkę. Ale może oglądany pod właściwym kątem… Przy odpowiednim oświetleniu… Albo lepiej – bez oświetlenia? Tak, wtedy można by go uznać za świątka. Albo za miniaturową lokomotywę. Albo za model rzymskiego Coloseum.
- Jak to mało frasobliwy? Tak się starałam. Czwarty dzień nad tym siedzę. A ty mówisz – mało frasobliwy?
Jamajka rzuciła świątkiem, prawdopodobnie świątkiem, o ścianę domu i ukryła twarz w dłoniach. Ale nie zdążyła się rozpłakać.
- Już wiem! – zawołała entuzjastycznie.
Beerwoman wolała nie pytać…
***
Marysia od kilku godzin wylegiwała się na leżaku rozstawionym na niewielkiej polance przed domkiem Jamajki. Sama zaś Jamajka, również od kilku godzin, pochylała się nad kołem garncarskim. Koło zrobił zawołany majsterkowicz Tadeusz i była to naprawdę świetna robota. Czego nie można powiedzieć o spoczywającej na kole… No właśnie, Marysia tak do końca nie wiedziała, co to właściwie było. To znaczy, z pewnością był to kawałek gliny. Całkiem spora bryła. Nie można powiedzieć, że bezkształtna. Dużo lepszym określeniem byłoby – wielokształtna.
- Coś mi nie wychodzi ten dzbanuszek – sapnęła Jamajka, która z wolna zaczynała przypominać glinianego golema. Wyjątkowo kształtnego, trzeba przyznać, ale jednak golema.
- Dzbanuszek? – wyrwało się Marysi. - Cholera!
Cały ranek przygotowywała się do zmierzenia się z pytaniem „i co o tym myślisz ?”, a i tak dała się zaskoczyć. Gruba warstwa gliny nie pozwalała co prawda dostrzec wyrazu twarzy Jamajki, ale po oczach można było poznać, że jest jej przykro.
- No tak… - wyraźnie zrezygnowana garncarka podniosła efekt swoich wielogodzinnych starań i z rozmachem rzuciła nim o ziemię. Dzbanuszek plasnął głośno i rozpłaszczył się tak, że wyglądał jak, wcale udany, gliniany talerzyk. Albo popielniczka.
- Bodaj cię wciórności! – wrzasnęła rozzłoszczona Jamajka.
A w chwilę potem wskoczyła na swoje koło garncarskie i balansując na nim z wdziękiem powrzeszczała jeszcze trochę. Dokoła zaroiło się bowiem od malutkich, brązowych zwierzątek. Zwierzątek? W sumie trudno powiedzieć. Niby wyglądały jak myszy, ale poruszały się na tylnych łapkach. No i miały na sobie ubranka. Czymkolwiek jednak były, dziwne stworzenia błyskawicznie dopadły do sponiewieranego dzbanuszka, podniosły go i głośno popiskując, równie szybko jak się pojawiły, zniknęły gdzieś w gęstej trawie. Całe zdarzenie rozegrało się w takim tempie, że Marysia nie zdążyła nawet wstać z leżaka. Szkoda, bo może wtedy udałoby się jej złapać, jeśli już nie któregoś ze stworków, to może chociaż spadającą z koła przyjaciółkę.
- Co to właściwie było? – zastanawiała się jakiś czas później oczyszczona z gliny Jamajka, przykładając lód do obtłuczonego biodra.
- Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą Marysia. Tylko wobec Yabolmana nie przyznawała się nigdy do swojej niewiedzy.
- Nie wiem – powtórzyła.
Spojrzała dziwnie na Jamajkę i dodała niepewnie:
- Ale przypuszczam, że to były wciórności.
***
Jamajka rozmawiała z duchami. Jak co wieczór.
- Oczywiście, że to były wciórności – Kulawy Zbych potwierdził przypuszczenia Beerwoman.
Zbych był kłusownikiem. To znaczy, za życia był. Ale na nieszczęście… Dla siebie, zwierzęta mogły mieć inne zdanie na ten temat. Na nieszczęście był również pijakiem. I pewnego dnia złapał się we własne sidła. A ponieważ nie zakładał ich w przesadnie uczęszczanych przez innych ludzi miejscach, jego doczesne szczątki, wciąż spoczywały w lesie, gdzieś pośród mchu i paproci. Przez co inne duchy, złośliwie może, ale dość trafnie, nazywały go czasem Muchomorkiem. Przyznać jednakże trzeba, że na zwierzętach i innych formach leśnego życia, znał się Kulawy Zbych jak mało kto. I teraz, kiedy już nie musiał obawiać się kłusowniczej konkurencji, chętnie się tą wiedzą dzielił.
- A co to właściwie są te wciórności? – spytała Jamajka ściszając głos. Ot tak, na wszelki wypadek. Żeby nie wywoływać wilka z lasu.
- Taki rodzaj skrzatów.
- Dobrych?
- W zasadzie tak. Chyba, że ktoś im się narazi. Wtedy potrafią być złośliwe. Ba, wręcz groźne. I niebezpieczne.
Kulawy Zbych nie wiedział, jak bardzo prawdziwe były jego słowa. Przecież nawet nie zauważył, że kiedy jeszcze żył, w pijackim widzie rozdeptał jednego wciórnościa. Nigdy też nie dowiedział się, jak właściwie doszło tego, że wpadł we własnoręcznie przygotowaną pułapkę. Był pijany – to fakt. Jeden. Pozostałe zaś fakty pozostaną tajemnicą mściwych wciórności.
- No to świetnie! Złośliwe! Niebezpieczne! Super! – powiedziała Jamajka. Chyba nieszczerze, bo wcale nie wyglądała na zachwyconą.
- Tylko dlaczego zabrały mój… dzbanuszek – uczciwie trzeba przyznać, że słowo „dzbanuszek” z trudem przeszło jej przez gardło. – Dlaczego w ogóle się pojawiły?
- Jak to dlaczego? – zdziwił się Kulawy. – Przecież sama je wezwałaś. A one zawsze przybywają na wezwanie miejscowej wiedźmy.
- Miejscowej wiedźmy? – zdziwiła się Jamajka. – Ale tutaj nie było żadnej wiedźmy. Mówisz, że to ja je wezwałam, a ja przecież nie jestem…
Urwała nagle i spojrzała podejrzliwie na Kulawego Zbycha.
- Ups! – powiedział Zbych i zniknął.
***
- Jestem wiedźmą!
Wyznanie Jamajki nie było może najdziwniejszym wyznaniem jakie Marysia w życiu słyszała, ale z łatwością mieściło się w pierwszej trójce. No, może piątce.
- Jak to – jesteś wiedźmą?
- Nie wiem jak, ale jestem. Podobno. Tak mówią.
- Kto tak mówi?
- Duchy.
No tak. Duchy. To właściwie powinno wszystko wyjaśnić. Ale nie wyjaśniało. Marysia postanowiła drążyć temat. Prawdopodobieństwo, że będzie tego potem żałować było spore, ale i tak nie mogła się powstrzymać.
- A tak konkretniej?
- Zaczęło się od Kulawego Zbycha, tego kłusownika, wiesz…
Beerwoman nie wiedziała. Z faktem, że Jamajka rozmawia z duchami pogodziła się już dawno. Z trudem, ale jednak. W końcu od tego, niejako, rozpoczęła się ich znajomość. Ale sama, osobiście nie znała żadnego ducha. I szczerze mówiąc, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby tak już pozostało.
- …on pierwszy wspomniał coś o miejscowych wiedźmach – Jamajka otworzyła pudełko śniadaniowe z Hannah Montaną (w Mrągowie nie sposób było ostatnio kupić inne) i zaczęła kruszyć przyniesione przez Marysię kanapki. Na podłogę.
- A kiedy już się wygadał, zaczęłam szukać. Pytałam tu i ówdzie. Głównie po tamtej stronie…
Marysi zaczynało być przykro. Naprawdę napracowała się przy robieniu tych kanapek. Niby tylko ser, wędlina i pomidor, ale zawsze. No i sałatę musiała opłukać.
- Wśród duchów pytałam – wyjaśniła na wszelki wypadek Jamajka. – I okazało się, że one wszystkie – te wiedźmy, znaczy – wciąż tu są. W pewnym sensie. Porozmawiałam sobie z nimi i okazało się, że jestem nową miejscową, jak to one mówią, rezydentką. Nie bardzo wiem, co z tym zrobić.
- Na początek zainwestuj w miotłę. I weź jakiegoś kota ze schroniska.
- No wiesz! – Jamajka spojrzała na Marysię urażona.
Ale Marysia nawet tego nie zauważyła. Całą uwagę skupiała na zasłanej zmasakrowanymi kanapkami podłodze.
- Ojej! – nowa rezydentka natychmiast zorientowała się w sytuacji. – Przepraszam za te kanapki. Ale muszę dbać o te maleństwa. Kiedy są głodne, trudno z nimi wytrzymać. Wciórności!
Na podłodze zrobiło się nagle tłoczno i gwarno. Kanapki zniknęły w mgnieniu oka. Marysia sapnęła. Jamajka spojrzała na nią z odrobiną triumfu. Chociaż tak naprawdę wcale nie czuła się triumfatorką.
***
Czas mijał. Jak to czas.
Jamajka powoli przyzwyczajała się do swojej nowej roli. Duchy poprzednich miejscowych wiedźm pomagały jej jak mogły. A mogły niejedno. Jak twierdziły, wiedźmia solidarność jest najważniejsza. I fakt, że niektóre wiedźmy tymczasowo przebywają poza świtem żywych nie jest w stanie nią zachwiać. Jamajkę bardzo zainteresowało to „tymczasowo”, ale mimo kilkakrotnego nagabywania, nie udało jej się uzyskać dokładniejszych informacji. Bo „jesteś jeszcze za młoda” i „na wszystko przyjdzie czas”.
Tymczasem nabierała wprawy w rzucaniu prostych czarów, uczyła się uroków, z których jednakże postanowiła nigdy nie korzystać, bo wydawały jej się wyjątkowo ohydne. Chociaż przyznać musiała – cholernie skuteczne. I dużo czasu spędzała w ogródku.
Tadeusz zdecydowanie odmówił postawienia chatki Jamajki na kurzej nóżce. Jak stwierdził, takie przedsięwzięcie wymagałoby zaangażowania sił i środków tak dużych, że nie jest w stanie tego wynieść z żadnej budowy. To znaczy pożyczyć. Duchy wiedźm trochę sarkały, ale Jamajka była nawet zadowolona. Ta cała kurza nóżka nie bardzo ją przekonywała. Niby tradycja tradycją, ale przecież wszystko ma jednak swoje granice, proszę was.
Udało się za to Tadeuszowi, z pomocą piły, siekiery i kilku celnych splunięć, wykarczować spory kawałek lasu za domkiem. Tam właśnie Jamajka założyła ogródek. Uprawiała głównie zioła. Z ziół tych warzyła wywary. Oraz naparzała napary. I przyprawiała codzienne posiłki.
Wiadomość o nowej czarownicy szybko rozniosła się po okolicy. I okazało się, ze jest bardzo duże zapotrzebowanie na jej usługi. Niby dwudziesty pierwszy wiek, niby nowoczesność, niby NFZ i ZUS, ale porządny wywar lub napar zawsze może się przydać. Tak przynajmniej uważali mieszkańcy Mrągowa i okolic. Jamajka bardzo szybko stała się niezależna ekonomicznie. Nie żeby tam od razu zamożna, ale jak to mówią, miała co do garnka włożyć i co do kufla wlać. I było jej z tym dobrze. Chociaż okazało się, że bycie wiedźmą ma też gorsze strony.
***
To był festyn z okazji Dni Mrągowa.
Jamajka stała w cieniu drzewa, popijała piwo i słuchała produkującej się na niewielkiej plenerowej scenie kapeli. Jednym uchem słuchała, bo dużo bardziej interesował ją to co działo się za jej plecami.
Dwóch młodzieńców, całkiem przystojnych, jak stwierdziła zerkając kątem oka, komentowało jej ubiór i urodę. Nie bardzo podobało jej się słownictwo, którego używali, ale ukryty w gąszczu niewybrednych określeń sens ich wypowiedzi sprawiał jej dużą przyjemność.
- To idę – rzucił nagle jeden z komentatorów. – Zagaję.
- Ty! Czekaj, czekaj… – zaoponował jego towarzysz. – A to nie jest przypadkiem ta nowa wiedźma?
- Chyba tak, ale co z tego, dla mnie taka laseczka może być nawet wiedźmą.
- No, laseczka, żebyś się nie zdziwił.
- Ale że co?
- No wiedźma przecież! Ona ma pewnie ze sto lat. Albo i lepiej.
- Żartujesz? – ten pierwszy jednak się zdziwił. – A nie wygląda.
- To ten… No… Kamuflaż! Mówię ci, to stara raszpla. Brzydka i pomarszczona. Daj se lepiej spokój.
I obaj młodzieńcy ruszyli na poszukiwanie innych, godnych zagajenia obiektów. W końcu festyn ma swoje prawa.
A Jamajce zrobiło się przykro. I pomyślała, że może nadejść taka chwila, kiedy poczuje się bardzo, ale to naprawdę bardzo samotna.
***
Bo wiecie, to nie zawsze prawda, że pozory mylą. Niektóre rzeczy są dokładnie takie na jakie wyglądają. A prawdziwa wiedźma potrafi, nawet bez kamuflażu, być piękną kobietą. Każdy rozwiedziony facet to przyzna.


Rozstajemy się z Jamajką. Nie na zawsze, z pewnością jeszcze nie raz pojawi się w tej opowieści. Ale póki co, czas wrócić do Yabolmana. Który ostatnio nie czuje się najlepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz