Przyznać trzeba, że budynek posterunku Pretorii Obywatelskiej w
Trzynastej Dzielnicy robił naprawdę imponujące wrażenie. Jeżeli komuś akurat
imponowały dziurawe drewniane dachy, poszczerbione parapety, pokryte grubą
warstwą ptasiego guana i zwisające smętnie, powykrzywiane ze starości
okiennice. A także naścienne malunki, przedstawiające głównie fragmenty
damskiej i męskiej anatomii oraz rozliczne, bardzo częstokroć pomysłowe sposoby,
fragmentów tych wykorzystania. Osoba obdarzona niebanalnym poczuciem estetyki
mogła spędzić długie godziny, kontemplując w zachwycie ów budynek, odnajdując
bez trudu coraz to nowe powody do prawdziwie głębokich, artystycznych wzruszeń.
Obrazu dopełniały pordzewiałe, metalowe drzwi i smętnie zwisający nad
nimi, postrzępiony transparent, który wielkimi, choć koślawymi i nieco wyblakłymi
literami głosił:
„Syrdecznie witamy nowego kumendanta!!!!!!!!”
- To o mnie – pomyślał Bo’Re’Vitz.
Popatrzył jeszcze raz na powitalny transparent. Było w nim coś, co
budziło niepokój. Ortografia? Owszem, ortografia odbiegała znacznie od ogólnie
przyjętych norm. Ale w końcu transparent wykonali pretorianie, a nie najlepsi
emtebiańscy literaci. Zresztą, wśród tych ostatnich również zdarzali się tacy,
którzy znajomość ortografii uważali za niegodną prawdziwego artysty.
Wykrzykniki? Fakt, było ich sporo. Być może miały wyrażać szczery entuzjazm
wywołany zjawieniem się nowego przełożonego. Być może. Jednakże Bo’Re’Vitz
wątpił, aby jego przyszli podwładni aż tak cieszyli się z jego przybycia. Nie,
zdecydowanie nie chodziło ani o ortografię, ani o wykrzykniki. To było coś
innego, irytującego, bo zarazem oczywistego i nieuchwytnego.
- Nic to – stwierdził Bo’Re’Vitz. – Będzie jeszcze czas o tym pomyśleć.
Na razie jednak pora w końcu obejrzeć moje nowe „królestwo” od wewnątrz.
Podszedł do drzwi posterunku, nacisnął zardzewiałą klamkę i mocno pchnął.
Zaklął cicho i pchnął jeszcze raz. A potem wbił obcasy służbowych butów w
piasek ulicy i naparł całym ciężarem ciała. Oporne drzwi otworzyły się
wreszcie. Powoli, z piekielnym zgrzytem nie oliwionych chyba od lat zawiasów.
Bo’Re’Vitz przekroczył próg.
Obejrzawszy budynek z zewnątrz, powinien być przygotowany na to, co
zastanie w środku. Ale i tak był zaskoczony. Właściwie, jeśli zdołał dobrze
dojrzeć w panującym pomieszczeniu mroku, znajdowały się tu wszelkie niezbędne
do prawidłowego funkcjonowania posterunku meble. Z tym, ze wszystkie były
połamane i zrzucone na wielką stertę pośrodku izby. Ściany, choć mogło się to
wydawać niemożliwe, wyglądały jeszcze gorzej niż na zewnątrz. Gruba warstwa
śmieci i kurzu pokrywała podłogę. Spod sufitu zwisały potężne, przypominające
rybackie sieci, pajęczyny. W jednym z kątów leżały sterty śmierdzących
przeraźliwie szmat.
- Co to, do jasnej cholery, ma być? – krzyknął młody komendant, wciąż
stojąc w drzwiach i nie mogąc się przemóc by wejść głębiej. Jedna ze śmierdzących
stert zamruczała dziwnie i zachrypniętym basem zapytała:
- I czego się drzesz, młokosie? Stało się co?
Bo’Re’Vitza zatkało. Na chwilę.
- Czego się drzesz? Młokosie? – krzyczał coraz głośniej. – Co się stało?
To ja się pytam, co tu się do jasnej cholery, stało?
- Strasznie krzyczy – powiedziała druga sterta. Równie basowo i równie
ochryple. – Znaczy wolno mu. Musi ktoś ważny. Może lepiej wstańmy, bo gotów jeszcze
po pyskach prać.
Obie sterty poruszyły się, zaczęły rosnąć i po chwili przed Bo’Re’Vitzem
stało dwóch wielkich, zarośniętych i niesamowicie brudnych drabów. Podobnych do
siebie jak dwie krople wody. Wyjątkowo nieświeżej wody. Z niejakim zdziwieniem
patrzyli na nowiutki, prosto spod igły mundur Bo’Re’Vitz-a. Szczególnie zaś na
umieszczone na nim dystynkcje. Ogromnymi łapskami próbowali przyczesać
zmierzwione włosy i doprowadzić do porządku cuchnące i poniszczone odzienie.
Bezskutecznie.
- Łaski się upraszam – zaczął jeden z nich. Wyjątkowo, trzeba przyznać,
grzecznie. - Ale kim wy właściwie, wasza
miłość, jesteście?
- Kim jestem? Bogowie! Kim jestem? – Bo’Re’Vitz wciąż krzyczał. Nieco
jednak ciszej. - Jestem komendantem tego posterunku. Od dzisiaj. Ale kim, na
litość wszystkich Dwunastu Bogów, wy jesteście?
- Mnie wołają Or’Mo, wasza wielmożność. A to mój brat, Zo’Mo.
Pretorianie.
Rzeczywiście, po uważniejszym obejrzeniu zwisających z obu drabów
łachmanów, można w nich było dostrzec resztki pretoriańskich mundurów.
- Aha, to znaczy, moi podwładni – powiedział Bo’Re’Vitz trochę
spokojniej. – W takim razie, może wytłumaczycie mi co właściwie ma znaczyć cały
ten bałagan?
- Wybaczcie, wasza godność, nie spodziewaliśmy się…
- Jak to nie spodziewaliście się? A transparent powitalny?
- A będzie ze dwa lata jak wisi. Nie warto zdejmować. Tu u nas co i rusz
pojawia się nowy komendant.
Dwa lata! Ten cholerny transparent był po prostu stary i zniszczony.
Dlatego budził w Bo’Re’Vitzu niepokój. Co dziwne, niepokój ten, mimo
wyjaśnienia zagadki, wcale się nie zmniejszył. Wprost przeciwnie, rósł z każdą
chwilą. No bo jak to – dwa lata? Jak to – nie warto zdejmować? Jak to – co i
rusz?
- To ilu niby było tych komendantów przez te dwa lata – zapytał.
Wiedział, że nie powinien, ale i tak zapytał. To jak z dziurawym zębem.
Niby wiesz, że zaboli, ale i tak dotykasz językiem. Or’Mo przez chwilę liczył
na palcach.
- No będzie tak ze siedmiu.
Siedmiu w ciągu dwóch lat. To w sumie nie było aż tak straszne.
- Ale żaden nie zabawił tu dłużej niż tydzień.
- A ten ostatni – dodał Zo’Mo – to nawet do środka nie wszedł. Coś go
porwało ze progu.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- I co się nimi wszystkimi stało? – zapytał po chwili Bo’Re’Vitz. Zasada
ząb – język była silniejsza niż wszelkie instynkty.
- Nie wiemy – odparł Or’Mo. – Żadnego żeśmy nie znaleźli.
- W każdym razie, nie w całości – uściślił jego brat.
Kolejna chwila ciszy. Niezręcznej raczej.
- A mieszkanie macie, wasza miłość, na piętrze – powiedział wreszcie
Zo’Mo.
Bo’Re’Vitz, dziwnie nagle zamyślony, powlókł się z stronę schodów, wzbijając
po drodze tumany kurzu.
***
Godzinę później Bo’Re’Vitz, wciąż zamyślony, siedział przy biurku swojego
poprzednika, czy też może raczej poprzedników i przeglądał papiery. Nie było
tego wiele. Przeważały dobre rady zawarte w krótkich notatkach, których treść
sprowadzała się do prostego przesłania: siedź cicho, nie wychylaj się,
najlepiej w ogóle nie opuszczaj posterunku.
Cóż, można było i tak. Ale czy to w czymś pomoże? Im nie pomogło. A on
nie zamierzał spędzić reszty życia na tym zapomnianym przez Bogów posterunku.
Bo przecież miało być tak pięknie.
Pochodzący z jednego z najstarszych, chociaż obecnie mocno zubożałych i
praktycznie pozbawionych znaczenia, emtebiańskich rodów Bo’Re’Vitz ukończył z
celującym wynikiem Akademię Pretoriańską. Wróżono mu wspaniałą karierę. I to
już w niedalekiej przyszłości. Ale jemu owa „niedaleka przyszłość” wydawała się
zbyt odległa.
Romans z młodziutką żoną Naczelnego Pretora miał mu otworzyć drogę do
szybkich awansów. Miał bywać na salonach. Poznawać wpływowych ludzi i korzystać
z ich wpływów. Miał zdobyć bogactwo i kto wie, może nawet sławę.
Bogowie chcieli inaczej. Sędziwy Pa’Lan’Too’Nyo, od prawie dwudziestu lat
dowodzący Pretorią, chociaż z reguły tego nie robił, wszedł którejś nocy do
sypialni żony. Zastał tam swego podwładnego, w pocie czoła i z wyraźną
przyjemnością przyprawiającego mu rogi. Nie okazał bynajmniej zrozumienia dla
ambicji młodzieńca. Co więcej, nie zabił go jedynie dlatego, że zaplątawszy się
w porozrzucane po całej komnacie części garderoby, upadł i uderzywszy głową o
kant stołu, omdlał. Zmarł dwa tygodnie później, nie odzyskawszy przytomności.
Od tego nieszczęśliwego wypadku zaczęły się wszystkie kłopoty
Bo’Re’Vitza. Brat zmarłego, arcykapłan Siódmego Boga, okazał się człowiekiem
nadzwyczaj mściwym. A że jego perfidia nie ustępowała mściwości, skazał młodego
pretorianina na coś w rodzaju wyjątkowo wrednego, zesłania. “Załatwił” mu awans
na komendanta posterunku w Trzynastej Dzielnicy.
Bo’Re’Vitz ukrył twarz w dłoniach. Wszystko wskazywało na to, że będzie
to zesłanie dożywotnie. I fakt, że niezbyt długie nie stanowił w tym momencie
specjalnego pocieszania.
- Muszę się ratować – pomyślał. – Muszę za wszelką cenę wrócić za mury
miejskie.
Powrót do Em’Te’Be, jakkolwiek mało prawdopodobny, był przecież możliwy. Musiał
być!
- Trzeba się tylko jakoś wykazać. Czynów jakichś bohaterskich dokonać,
czy co?
Czego jednak może dokonać komendant dwuosobowego posterunku Pretorii w
zakazanej dzielnicy? Może jakieś błyskotliwe śledztwo? Pojmanie wyjątkowo
groźnego bandyty? Tak, zdecydowanie musi pokazać na co go stać. Odwrócić los.
Choćby i siłą.
Wstał energicznie i wrzasnął w głąb korytarza:
- Zo’Mo! Or’Mo! Do mnie!
Na schodach zadudniły ciężkie kroki.
- Słuchamy, wasza miłość.
- Posprzątacie dokładnie cały posterunek. Zmieciecie wszystkie pajęczyny.
Umyjecie podłogi. Wstawicie nowe okna. Nowe stoły, krzesła i ławy. Odmalujcie
ściany. Wynajmiecie cieśli i murarzy. Mają do końca tygodnia odnowić cały
budynek. Łącznie z dachem.
- Rozkaz, wasza dostojność. Czy macie, wasza godność, jeszcze jakieś
polecenia?
Bo’Re’Vitz zastanawiał się przez chwilę.
- Owszem. Przestańcie mnie tak idiotycznie tytułować. Zwracajcie się do
mnie po prostu – szefie. Wszystko. Odmaszerować.
Zo’Mo i Or’Mo zniknęli za drzwiami.
- I zdejmijcie ten cholerny transparent – zawołał jeszcze za nimi. - Przez
jakiś czas nie będzie potrzebny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz