To było tak...
Żona musiała wyjechać. Służbowo. Do Wrocławia. Na tydzień.
- Tylko nie siedź całymi dniami przy kompie – powiedziała z trudem domykając walizkę. – Zrób coś pożytecznego.
I pojechała.
„Może
by tak zreperować kran w kuchni?” myślałem leniwie, oglądając kolejną
powtórkę przygód dzielnego J-23. „Może to lustro w łazience w końcu
powieszę?”. Tak...
Zajęć
było mnóstwo. Jedno pożyteczniejsze od drugiego. Czas mijał, a ja wciąż
nie mogłem się zdecydować. Film się skończył. Już miałem wstać i iść do
piwnicy po wiertarkę, kiedy na ekranie mojego telewizora pojawiła się
jakaś pani, która zaczęła mi tłumaczyć, że powinienem codziennie,
przynajmniej przez dwadzieścia minut czytać dziecku.
I
wiecie co? Przekonała mnie. Postanowiłem wziąć udział w tej szlachetnej
akcji. Spełnić swój obywatelski obowiązek. W wojsku nie byłem, więc
może chociaż to. Dzieci co prawda nie mam, ale przecież nie będę się
zrażał byle drobiazgiem. W końcu, świat pełen jest sierotek, które też
pewnie chciałyby żeby im ktoś poczytał. Wszystko jest kwestią dobrej
organizacji.
Przystąpiłem do działania.
Najpierw
podłubałem trochę w necie i przygotowałem spis odpowiednich lektur.
Następnego dnia obszedłem wszystkie toruńskie księgarnie. Do domu
wróciłem z pełnym plecakiem. I z pustym portfelem. Strasznie drogie te
książki ostatnio. Ale co tam, wszystko dla dobra dzieci. Żona nie
powinna mieć pretensji. Zresztą, sama mi poniekąd kazała.
Ułożyłem
wszystko ładnie na stoliku. „Sztukę kochania” Owidiusza, „Dekamerona”
Boccacia, „Kochanka Lady Chatterlay” Lawrence’a, „Lolitę” Nabokova,
„Pamiętki Fanny Hill” Clelanda, a nawet „Raz w roku w Skiroławkach”
Nienackiego. Po chwili zastanowienia dorzuciłem „120 dni Sodomy” Markiza
De Sade’a i zbiór opowiadań Masocha. Nigdy nic nie wiadomo.
Wstawiłem
do lodówki pół litra Absolutu (mój własny patent na zbliżenie się do
doskonałości), rozścieliłem tapczan i ruszyłem w miasto na poszukiwanie
sierotki.
Nie
szukałem długo. Już w trzecim barze zobaczyłem odpowiedni obiekt. Stała
samotnie na parkiecie i strasznie się trzęsła. Pewnie z zimna, bo te
skąpe łaszki, które miała na sobie niewiele skrywały i niewiele pewnie
dawały ciepła. Nie wykluczone też, że po prostu tańczyła. Nie wiem, nie
za bardzo znam się na współczesnych tańcach.
Podszedłem do niej i pytam:
- Jak ci na imię, moje dziecko?
-
Andżela – odpowiedziała sierotka i wlepiła we mnie wielkie, chabrowe
oczęta. Aż coś we mnie drgnęło, tyle w tych oczach było ufności i
niezrealizowanej potrzeby miłości.
- Ile masz lat, Andżelo? – wydusiłem z trudem przez ściśnięte nagłym wzruszeniem gardło.
- Dziewiętnaście.
Idealny
wiek. Nie powinna mieć kłopotu ze zrozumieniem nawet tych co
trudniejszych lektur. Położyłem rękę na jej ramieniu. To znaczy chciałem
położyć na ramieniu, ale mi się omskła. Na szczęście, najwyraźniej nie
miała nic przeciwko temu.
- Chodź ze mną dziecino – wychrypiałem. Zdecydowanie zbyt łatwo się wzruszam. – Poczytam ci.
Poszliśmy.
W
domu najpierw chciała wziąć prysznic. No przecież nie będę dziecku wody
żałował! Wróciła ślicznie zarumieniona i owinięta ręcznikiem. W życiu
bym nie pomyślał, że tym maciupkim kawałkiem bawełny da się cokolwiek
owinąć, a tu proszę. Niezbyt może szczelnie, ale jednak.
Usiadła mi na kolanach i podrapała delikatnie za uchem. Takie tam dziecinne czułości.
- To od czego zaczniemy, wujaszku?
Wujaszku! Od razu zrobiło się tak jakoś ciepło i rodzinnie.
No
i zaczęliśmy. Na początek coś łatwego. „Kamasutra”. Niewiele tekstu,
dużo ilustracji. Kolorowych i niezmiernie pouczających. A o to przecież
chodzi – bawiąc, uczyć. Ech, mówię wam, dzieci i ten ich dar
naśladownictwa. Byliśmy właśnie na sześćdziesiątej dziewiątej stronie i
czytaliśmy w najlepsze, kiedy nagle zachrobotał klucz w zamku, drzwi
otworzyły się i stanęła w nich żona.
Strząsnąłem z siebie sierotkę i poderwałem się z łóżka. Próbowałem się zasłonić tym cholernym ręczniczkiem.
- Już jesteś kochanie? – powiedziałem głupio.
- Miałaś być w środę – dodałem jeszcze głupiej.
- Bo w telewizji powiedzieli, że co najmniej dwadzieścia minut dziennie – niezbyt składne to było, fakt.
- No przecież sama kazałaś! – krzyknąłem wreszcie w rozpaczy.
I to właściwie wszystko.
Opuchlizna
powoli schodzi. W przyszły tygodniu powinienem już widzieć na prawe
oko. Gips zdejmą pod koniec miesiąca. Jak tylko wrócę do domu zreperuję
kran. I lustro powieszę.
A wszystkie te durne, telewizyjne akcje będę wspierał SMS-ami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz