środa, 25 lipca 2012

Miasto Tuzina Bogów - wstęp


Bywa czasami tak, że siadając na niedbale wyheblowanej ławie, nie poczujemy nawet ukłucia wbijającego się w nasz pośladek drewienka. A jeśli nawet poczujemy, zbagatelizujemy to zdarzenie. W końcu ból to niewielki, a zapach posiłku, do którego właśnie zasiadamy, aż wierci w nozdrza. Zaczynamy przeto jeść, popijając przednimi trunkami, żartując i przekomarzając się ze zgromadzonymi przy stole kompanami. O tkwiącym w naszym ciele drewienku zwyczajnie zapominamy. Ale ono tam jest. Po kilku dniach w miejscu ukłucia pojawia się mała ranka. Rozrasta się ona z czasem i zaczyna jątrzyć. Wreszcie po miesiącu, mając dość spania na  brzuchu i nie mogąc znieść dojmujące bólu, udajemy się do cyrulika. Ten poddaje nas długotrwałej i niezwykle bolesnej operacji. Płacąc rachunek z żalem myślimy o tym, że gdyby nie nasze lenistwo, do usunięcia problemu wystarczyłaby pęsetka i krótka chwila odosobnienia.
Tym właśnie była dla Miasta Tuzina Bogów Trzynasta Dzielnica – ropiejącą drzazgą w dupie.
Em’Te’Be, Miasto Tuzina Bogów leżało dokładnie w środku mającej kształt prawie doskonałego koła pustyni Soo’Ho’Mee. Samo miasto również zamykało się w idealnym okręgu potężnych murów miejskich. Z lotu sępa, o inne ptaki było w okolicy naprawdę trudno, Em’Te’Be przypominało tort urodzinowy. Taki, jakie wypiekano w popularnej cukierni Ve’Del-a. Porównanie, mało może poetyckie, lecz w pełni oddające kształt i podział miasta.
Tak jak w środku urodzinowego tortu tkwiła zwyczajowo lukrowa róża, tak w geometrycznym środku miasta znajdowała się świątynia Pierwszego Boga. Nazywano ją często sercem Em’Te’Be. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, w jej podziemiach znajdowało się jedyne w całym mieście źródło wody. Trzydziestu akolitów dniem i nocą obracało potężny kołowrót napędzający przemyślną machinę czerpiącą bezustannie kryształowo czystą wodę, która następnie skomplikowanym system akweduktów docierała do najodleglejszych zakątków miasta. Przypominało to, jako żywo, serce i cały układ krwionośny niosący życie wielkiemu organizmowi.
Po drugie zaś, to właśnie w świątyni Pierwszego Boga zbierała się Rada Kapłańska, od wielu pokoleń, choć oczywiście w różnych składach, rządząca miastem. To znaczy, rządzili oczywiście Bogowie. Kapłani jedynie przekazywali ich wolę obywatelom. Tak przynajmniej twierdzili. Kapłani, nie Bogowie. W historii miasta nie brakowało niedowiarków, którzy podważali tę oczywistą, zdawać by się mogło, prawdę. Nie było ich jednak zbyt wielu. Głównie dlatego, że Rada rozwiewała wszelkie wątpliwości umożliwiając wątpiącym bezpośredni kontakt z Bogami. Rozwiązanie nieco może ostateczne, ale porażająco skuteczne w swej prostocie.
Dokoła świątyni Pierwszego Boga leżała poświęcona mu Pierwsza Dzielnica. Tu przyznać należy, że mieszkańcy Em’Te’Be, obdarzeni rozlicznymi talentami nie mieli jakoś smykałki do wymyślania przesadnie fantazyjnych nazw. Bogowie występowali incognito i nie raczyli zdradzić wiernym swych imion, zadawalając się całkowicie kolejnymi numerami. Które jednakże, co wielokrotnie podkreślano, nie stanowiły o boskiej hierarchii, a jedynie pozwalały ich odróżniać. Przeto i poświęcone poszczególnym bogom dzielnice po prostu ponumerowano. Nikomu to nie przeszkadzało, nie widziano więc powodów, by istniejący stan rzeczy zmieniać.
Pozostałe jedenaście dzielnic, wyglądało z  góry jak jedenaście kawałków sprawiedliwie podzielonego wspomnianego wcześniej tortu.
I na tym kończy się właściwie to słodkie porównanie. O ile bowiem wypieki Ve’Del-a były bajecznie kolorowe, o tyle Miasto Tuzina Bogów porażało wręcz wszechobecną bielą. Mury miejskie, świątynie (po jednej dla każdego z Bogów) i pałace, wille bogatych arystokratów i kamienice, w których mieszkali ubożsi mieszkańcy miasta, wszystkie te budynki wzniesione zostały z idealnie białych emtebiańskich cegieł. Były one zarówno estetyczne, jak i tanie. Miejscowi ceglarze wyrabiali je, sobie tylko znanym sposobem, poddając obróbce zwykły, pustynny piasek. A tego było pod dostatkiem. Starsi cechu twierdzili, że są w stanie osiągnąć każdy dowolny kolor popularnego budulca. Jednakże używane do koloryzowania cegieł składniki sprawiały, że cena produktu finalnego wzrastała, w zależności od otrzymanej barwy, nawet stukrotnie. A to studziło zapędy największych nawet ekscentryków.
Tak więc miasto pozostawało białe. A przynajmniej ta jego część, która znajdowała się obrębie murów miejskich.
Przez wiele lat jedynym budynkiem, który znajdował się poza tymi murami był skład celny. Emtebianie nie chcieli bowiem wpuszczać przemierzających pustynię Soo’Ho’Mee karawan, na wyłożone białymi płytami ulice. Niechęć nieco dziwna, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że leżące na pustyni miasto prosperowało (i to całkiem nieźle) głównie dzięki handlowi. Tuż obok Em’Te’Be przebiegała bowiem przecinająca pustynię droga, zwana Kupieckim Traktem, choć z prawdziwym traktem niewiele miała wspólnego. Ale była to jedynym droga łącząca południowe wybrzeże wielkiego kontynentu z górami na północy. I ze wszystkimi krainami leżącymi za tymi górami. Handel zatem kwitł, a pracownicy składu celnego nie narzekali na brak zajęcia. I bardzo dobrze. Inaczej nudzili by się straszliwie.
Emtebianie bowiem bezsprzecznie szanowali celników. Podziwiali ich ciężką i jakże pożyteczną pracę. Doceniali regularne i wcale niemałe wpływy, jakie ich działalność przynosiła miastu. Z nieznanych jednakże przyczyn woleli szanować, podziwiać i doceniać z pewnej odległości. Celnikom zatem grzecznie, acz zdecydowanie, zabraniano wstępu do miasta. Podjęcie pracy w podmiejskim składzie wiązało się zatem z dobrowolną, dożywotnią banicją. Absolwenci celnej szkoły cechowej chętnie zgadzali się na to wygnanie, mogli bowiem liczyć na wysokie pensje wypłacane przez miasto, dużo wyższe „datki” składane przez przybywających do Em’Te’Be kupców i na to, że już nigdy nie zobaczą świątyni żadnego z Dwunastu Bogów. Młodzi celnicy przez rok lub dwa pracowicie napełniali sakiewki, a później dołączali do którejś z karawan i wyruszali na południe, gdzie z reguły dożywali w szczęściu i zdrowiu sędziwego wieku, otoczeni wszelkim zbytkiem. Stąd też w niektórych krajach, chcąc dosadnie określić żyjącego w przepychu starca, nazywano go po prostu „emtebiańskim celnikiem”.
Pewnego dnia tuż przy składzie pojawiła się kuźnia. Pomysł w sumie niegłupi i jak się okazało nader dochodowy. Przeciętna karawana składała się z kilku lub nawet kilkunastu wielkich wozów. Do każdego z nich zaprzężone były przynajmniej cztery zwierzęta pociągowe. Konie, muły, woły, wielbłądy. Całe mnóstwo uszkodzonych kół i podków zniszczonych podczas długiej wędrówki przez pustynię. Kowal szybko stał się człowiekiem zamożnym. Podobnie jak oberżysta, który otworzył niewielki lokal opodal kuźni. Po kilku latach w pobliżu murów miejskich funkcjonowała całkiem spora osada, nazwana z czasem Trzynastą, lub znacznie częściej Niechcianą, Dzielnicą.
Trzynasta Dzielnica od początku swego istnienia stanowiła swoisty azyl dla tych wszystkich, którzy nie chcieli, lub znacznie częściej nie pozwolono im, mieszkać w samym mieście. Przesadnie awangardowi artyści. Ladacznice, które odważyły się publicznie przyznawać do swojego fachu. Najemnicy, których akurat nikt nie chciał nająć. Wszelkiej maści huncwoty i obiboki, którym obowiązujące w mieście prawa wydawały się przesadnie restrykcyjne. Pechowi medycy, ścigani przez żądne zemsty rodziny równie pechowych pacjentów. Nieliczni ateiści. Nie sposób wymieć wszystkich. Dość powiedzieć, że była to społeczność wielobarwna i nader zróżnicowana. Dodatkowego kolorytu dodawali jej liczni nie-ludzie, dla których również nie zabrakło miejsca w Niechcianej Dzielnicy. Głównie krasnoludy i elfy, lecz nie brakowało również przedstawicieli innych, bardzo czasem egzotycznych ras. Do tego kilku nieumarłych. Wszyscy oni żyli zgodnie z ludźmi i mogli z dumą określać się mianem obywateli Miasta Tuzina Bogów. Chociaż, na dobrą sprawę nigdy nie było im dane ujrzeć to miasto od środka.
O Niechcianej Dzielnicy zwykło się było mawiać, że to dzielnica bezprawia. Nie do końca była to prawda. Chociaż obowiązujących w niej praw próżno było szukać w słynnym emtebiańskim Kodeksie Objawionego Prawa. Dzielnica rządziła się własnym kodeksem. Naczelna jego zasada głosiła: „nie będziesz okradał ani zabijał sąsiada swego”. Cała reszta była w zasadzie dopuszczalna. Ale to w zupełności wystarczało. Trzynasta Dzielnica funkcjonowała od dziesięcioleci w miarę sprawnie ku powszechnemu zadowoleniu wszystkich jej mieszkańców. I ogromnemu niezadowoleniu Rady Kapłańskiej.
Nic zatem dziwnego, iż nadszedł wreszcie dzień, w którym kapłani stwierdzili, że sytuacja dojrzała do podjęcia jakichś, najlepiej radykalnych decyzji. Że czas wreszcie ucywilizować tę, jak to oględnie określono, ‘podmiejską hołotę’.
W świątyni Pierwszego Boga zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady. Przewodniczył mu, jak zwykle, Strażnik Tuzina Kluczy. Dziwna, choć niewątpliwie zaszczytna była to funkcja. Strażnika wybierali w powszechnym, acz niejawnym głosowaniu mieszkańcy wszystkich dzielnic. To znaczy – mieszkańcy wszystkich dwunastu dzielnic. Oczywiście raz na dwanaście lat. Teoretycznie Strażnik Tuzina Kluczy był zwierzchnikiem Rady Kapłańskiej, która (mowa cały czas o teorii) stanowiła niejako organ doradczy. W praktyce zaś Strażnik zawsze robił to czego, wymagali od niego kapłani. I chociaż zastrzegał sobie prawo veta, nigdy z niego nie korzystał. W końcu funkcja Strażnika poza zaszczytami, przynosiła również całkiem pokaźne dochody. Nie opłacało się więc narażać kapłanom. Tym bardziej, że to oni liczyli głosy podczas wyborów.
Obywatele miasta dumni byli z takiego systemu sprawowania rządów i nazywali go “demokracją”. Mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy, nie znający w większości tak trudnych słów, używali raczej określenia “bagno”. Było ono ich zdaniem prostsze i znacznie pełniej oddawało wszelkie subtelności kapłańskich rządów.
Ale to kapłani zasiadali w Radzie. I to oni mieli zadecydować o losie Niechcianej Dzielnicy.
- Pora oczyścić ulice naszego miasta z plugastwa – zawołał Con’Cor’Dath, uznawany  nawet przez pozostałych członków Rady za fanatyka, najwyższy kapłan Drugiego Boga, otwierając nadzwyczajne posiedzenie. I zupełnie nie przeszkadzał mu fakt, że mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy nie mieli w ogóle wstępu w obręb murów miejskich. A co za tym idzie, nie mieli również okazji by plugawić jego ulice.
- Lecz jak tego dokonać? - spytała natychmiast Shan’Tra’Pa, kapłanka Jedenastej Bogini. Nie była specjalnie bystra, ale nadrabiała to urodą. Zdaniem pozostałych członków Rady, fakt, iż jej bogini zabraniała noszenia jakiejkolwiek odzieży, ożywiał nudne nierzadko posiedzenia. Albo przynajmniej pozwalał dotrwać jakoś do ich zakończenia. No i ci, którzy nigdy nie zabierali głosu mieli czym zająć myśli. A tych była w Radzie zdecydowana większość. Milczeli i potakująco kiwali głowami. Albo kręcili przecząco. Zależnie od okoliczności. Świadomość, że współtworzą władzę całkowicie zaspokajała ich ambicje. Zaś pokaźne diety wypłacane z miejskiego skarbca przyjemnie obciążały ich sakiewki.
- Jak tego dokonać? - powtórzyła i przechyliła się przez stół ku Con’Cor’Dath-owi. Większość obecnych widząc ten przechył, jęknęła z podziwem. Kilku co starszych omal nie przypłaciło tego widoku zawałem.
- Ogniem! Morzem oczyszczających płomieni! – oczy Con’Cor’Dath-a już płonęły. Fanatycy tak mają. Rozpalają się z byle powodu. Wystarczy drobiazg i od razu łapią za pochodnie. Prawdopodobnie dzieje się tak z powodu celibatu.
- Wyrzucić wszystkich za bramę i podpalić to szczurze gniazdo.
- Po co wyrzucać? Wystarczy podpalić. – Ka’Ba’Wa, podobnie jak jego Ósmy Bóg, uważał, że należy ograniczać niepotrzebne czynności. I w miarę możliwości koszty, ma się rozumieć.
- Zresztą, tam zdaje się nie ma bramy – dodał po chwili, wykazując się nieczęstą wcale wśród członków Rady znajomością realiów.
- Oni twierdzą, że nie ma sensu stawiać w jednym mieście stawiać dwunastu świątyń, dwunastu różnym bogu – odezwał się, nieco nie na temat, siedzący nieco z boku Ab’Ve’Rha, najlepiej z całego grona poinformowany o tym co dzieje się w mieście. Oprócz świątyni Czwartego Boga nadzorował bowiem również służby specjalne. Kilku jego szpiegom udało się powrócić cało z Trzynastej Dzielnicy. Był więc prawdziwą kopalnią wiedzy na temat panujących tam obyczajów i poglądów. I bardzo lubił się tą wiedzą popisywać. Nie zawsze sensownie.
- To co robić? Postawić dwanaście świątyń jednemu bogowi? Przecież to głupota. –Shan’Tra’Pa wzruszyła kształtnymi ramionami.
I przyznać trzeba, że wyjątkowo miała rację. Nie rozgorzała jednak typowa w takich razach dysputa teologiczna, gdyż pozostali kapłani zbyt byli pochłonięci kontemplowaniem falowania jej biustu, by zwracać uwagę na to co mówi. Ka’Ba’Wa twierdził zawsze, że kiedy Jedenasta Bogini stworzyła takie piersi, nie mogło już wystarczyć tkanki na mózg. Zgadzano się z nim powszechnie. I w milczeniu. Czasami tylko chrząkając znacząco. I nieco lubieżnie. W końcu nie wszyscy bogowie wymagali od swych kapłanów celibatu.
- Nie będzie morza oczyszczających płomieni – odezwał się nagle Be’Ne’Dickt, najstarszy członek Rady, kapłan Pierwszego Boga. – Inne są sposoby niesienia światła między błądzących w ciemności. Trzeba dać im Prawo.
Tym razem milczała nawet Shan’Tra’Pa. Be’Ne’Dickt, chociaż uznawany za niegroźnego dziwaka, cieszył się powszechnym szacunkiem. I rzadko kwestionowano jego pomysły. Szczególnie, że z reguły, nie stały w rażącej sprzeczności z zamierzeniami Rady.
- A zatem – Ab’Ve’Rha, wykazując się rzadką jak na niego bystrością, spojrzał pytająco na Be’Ne’Dickt-a - otwieramy w Trzynastej Dzielnicy posterunek Pretorii Obywatelskiej.
Najwyższy Kapłan Pierwszego Boga lekko skinął głową. Obrady można było uznać za zakończone. Strażnik Tuzina Kluczy, zgodnie z tradycją potrząsnął pękiem dwunastu szczerozłotych kluczy. Wyglądał przy tym jak woźny wyganiający uczniów na przerwę. Ale nikt nie miał sumienia mu o tym powiedzieć.
Postanowienie Rady rychło wprowadzony w czyn. W Niechcianej Dzielnicy stanął budynek Pretorii Obywatelskiej. Jednakże kwestia „niesienia światła między błądzących w ciemności” wciąż pozostawała otwarta. Trzeba bowiem wiedzieć czym była Pretoria Obywatelska.
Były czasy, chociaż wielu chciałoby wymazać ten okres z kart historii, kiedy na czele miasta wcale nie stała Rada Kapłańska. Rządy sprawowali ludzie uznawani przez nie oświeconych jeszcze obywateli, za bożych pomazańców. Tytułowani przez tychże obywateli mianem cesarzy. Podnosiło to znacznie samoocenę Emtebian, z których każdy mógł się dzięki temu uważać za obywatela cesarstwa. Samym władcom nie sprawiało to w zasadzie żadnej różnicy, jeśli tylko pozwolono im się w spokoju nurzać we właściwym większości cesarzy przepychu i rozpuście.
W celu zapewnienia cesarzom tak upragnionego przez nich spokoju, powołano Pretorię. W czasach tak zwanego „cesarstwa” pretorianie stanowili najbardziej elitarne oddziały Miasta Tuzina Bogów. Synowie najznamienitszych rodów stali murem u boku, oraz plecami władcy, a ich jedynym zadaniem była ochrona cesarskiego życia i zdrowia. I bynajmniej nie narzekali na brak zajęcia. Cesarze robili wszystko aby dać się znienawidzić jak największej liczbie poddanych. Począwszy od własnej rodziny, a na najbiedniejszych wyrobnikach skończywszy.
Taki na przykład Ka’Lee’Goo’La. Organizatorką pierwszego zamachu na jego życie była jego własna siostra. Krążyły różne plotki na temat przyczyn, które skłoniły ją do tego kroku. Większość z nich dotyczyła wyuzdanego seksu, bądź jego braku. Mówiono także, jak zwykle w takich przypadkach, o przepowiedniach dotyczących cesarskiego siostrzeńca. Jakby nie było, zamach się nie powiódł, a Ka’Lee’Goo’La kazał zabić siostrę i jej syna. Niejako przy okazji pozbył się również reszty rodzeństwa. Na wszelki wypadek. Później często narzekał na smutny los jedynaka. Obłudnik.
Kolejny spisek, zwany przez historyków Sprzysiężeniem Rogaczy, zawiązali mężowie kilkunastu młodych patrycjuszek, które cesarz, podstępem czy też przemocą sprowadzał do swej sypialni, a po tygodniu lub dwóch nieco zużyte, choć przeważnie dziwnie zadowolone oddawał swoim najwierniejszym pretorianom. Ku uciesze zarówno pretorianów, jak i podobno samych zniewolonych mężatek.
Ka’Lee’Goo’La był może szaleńcem, ale naturę niewieścią znał jak nikt inny. Powiadają, że to właśnie było przyczyną jego obłędu. Tak czy inaczej, dzięki staraniom wiernej gwardii cesarz dożył sędziwego wieku i zmarł we własnym łożu. W ramionach, czy też może raczej między nogami szesnastoletniej kochanki. Szczęśliwy.
Jego następcy, w większości obdarzeni równie pokręconymi charakterami, nie oszczędzali na żołdach pretoriańskich, przedłużając sobie w ten sposób zarówno życie, jak i panowanie. I zadając kłam niewydarzonym idealistom twierdzącym, że nie da się kupić miłości czy wierności za pieniądze. Pretorianie kochali cesarzy i byli im wierni.
Nic jednakże nie trwa wiecznie. Cesarstwo nie było bynajmniej wyjątkiem od tej reguły. Powód jego upadku wydaje się banalny – wygaśnięcie dynastii. Po raz pierwszy od ponad dwustu lat zabrakło następcy tronu. Był to po trosze skutek powszechnego wśród panujących stosowania bratobójstwa jako podstawowego środka na zapewnienie sobie długowieczności. Oraz siostrobójstwa. A także, od czasu do czasu, matkobójstwa i ojcobójstwa. Były to rzeczy uznawane za coś w rodzaju tradycji rodzinnej, lecz mimo swej nagminności nie one stały się główną przyczyną upadku cesarstwa. Zawiniły odmienne preferencje erotyczne ostatniego cesarza – De’Lee’Ka’Tess-a. Homoseksualizm był w rodzinie cesarskiej dość popularny. Do tej pory traktowano go jednakże jako swoistą ciekawostkę. Przyjemną odmianę w ciągnących się nieraz tygodniami pałacowych orgiach. Dopiero De’Lee’Ka’Tess okazał się na tyle ortodoksyjny w swych upodobaniach, że nie potrafił się zmusić do przedłużenia rodu. Zmarł w wieku pięćdziesięciu sześciu lat otoczony gromadką młodych chłopców. Bezpotomnie.
Szykował się niezgorszy kryzys polityczny. I wtedy właśnie do akcji wkroczyli kapłani Dwunastu Bogów. Tempo przeprowadzonych zmian sugerowało staranne i długotrwałe przygotowania. Wyglądało na to, że jak twierdzili złośliwi, kapłani knuli od dawna. Błyskawicznie powołano Radę Kapłańską, równie szybko przeprowadzono pierwsze demokratyczne wybory i zanim najbardziej zainteresowani tronem zdążyli się zorientować, zasiadał na nim pierwszy Strażnik Dwunastu Kluczy.
Bogowie byli zadowoleni. Tak przynajmniej utrzymywali kapłani, a oni przecież wiedzieli najlepiej.
Nie wszyscy jednak potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zabarykadowani w koszarach pretorianie odmówili stanowczo złożenia broni. Ale zgodzili się pertraktować.
Rozpoczęły się długie i męczące negocjacje.
Miasta nie stać na utrzymywanie kosztownych i co tu ukrywać nie najlepiej wyszkolonych oddziałów, dowodzili przedstawiciele Rady.
Może to i prawda, odpowiadali pretorianie, ale miasto musi się liczyć z tym, że nawet kiepsko wyszkolone oddziały są w stanie spalić kilka świątyń. I wymordować pokaźną ilość kapłanów. Poczynając, na przykład, od tu obecnych.
To prawda, przyznali przedstawiciele Rady, przełykając nerwowo. Ale później pozostałaby jedynie ucieczka na otaczającą Miasto Tuzina Bogów pustynię. A tam to już nic, jeno piach.
I to prawda, stwierdzili pretorianie, ale pośród tego piachu jest przecież Kupiecki Szlak, jedyna droga łącząca Em’Te’Be z resztą świata. Kto kontroluje ten szlak, kontroluje również karawany z żywnością i dobrami wszelakimi do miasta i z miasta ciągnące. A żeby zatrzymać karawany wystarczy niewielki oddział zdesperowanych wojowników. Takich jak na przykład bezrobotni pretorianie.
A może by tak wzmocnić przygraniczne posterunki? Mówią, że to łatwa i przyjemna służba, sugerowali kapłani z Rady.
Mówią też, że zimy w Północnych Górach, gdzie posterunki owe stacjonują nie są wcale takie mroźne, odpowiedzieli pretorianie. A latem temperatura rzadko spada poniżej trzydziestu stopni.
To może wreszcie sami coś zaproponujecie, skoroście tacy cwani, zniecierpliwili się kapłani.
Proszę bardzo, odpowiedzieli pretorianie, zostawmy wszystko po staremu. Będziemy dalej strzec bezpieczeństwa władcy.
Ale teraz nie ma już władcy, roześmiali się przedstawiciele Rady. Teraz rządzi Strażnik wybierany przez wszystkich obywateli.
Będziemy tedy bronić wszystkich obywateli, stwierdzili stanowczo pretorianie.
I już następnego dnia powołano Pretorię Obywatelską, której odziały miały właśnie wkroczyć do Trzynastej Dzielnicy.
Minęło parędziesiąt lat…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz