Bywa czasami tak, że siadając na niedbale wyheblowanej ławie, nie
poczujemy nawet ukłucia wbijającego się w nasz pośladek drewienka. A jeśli
nawet poczujemy, zbagatelizujemy to zdarzenie. W końcu ból to niewielki, a
zapach posiłku, do którego właśnie zasiadamy, aż wierci w nozdrza. Zaczynamy
przeto jeść, popijając przednimi trunkami, żartując i przekomarzając się ze zgromadzonymi
przy stole kompanami. O tkwiącym w naszym ciele drewienku zwyczajnie
zapominamy. Ale ono tam jest. Po kilku dniach w miejscu ukłucia pojawia się
mała ranka. Rozrasta się ona z czasem i zaczyna jątrzyć. Wreszcie po miesiącu,
mając dość spania na brzuchu i nie mogąc
znieść dojmujące bólu, udajemy się do cyrulika. Ten poddaje nas długotrwałej i
niezwykle bolesnej operacji. Płacąc rachunek z żalem myślimy o tym, że gdyby
nie nasze lenistwo, do usunięcia problemu wystarczyłaby pęsetka i krótka chwila
odosobnienia.
Tym właśnie była dla Miasta Tuzina Bogów Trzynasta Dzielnica – ropiejącą
drzazgą w dupie.
Em’Te’Be, Miasto Tuzina Bogów leżało dokładnie w środku mającej kształt
prawie doskonałego koła pustyni Soo’Ho’Mee. Samo miasto również zamykało się w
idealnym okręgu potężnych murów miejskich. Z lotu sępa, o inne ptaki było w
okolicy naprawdę trudno, Em’Te’Be przypominało tort urodzinowy. Taki, jakie
wypiekano w popularnej cukierni Ve’Del-a. Porównanie, mało może poetyckie, lecz
w pełni oddające kształt i podział miasta.
Tak jak w środku urodzinowego tortu tkwiła zwyczajowo lukrowa róża, tak w
geometrycznym środku miasta znajdowała się świątynia Pierwszego Boga. Nazywano
ją często sercem Em’Te’Be. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, w jej podziemiach znajdowało się jedyne w całym mieście
źródło wody. Trzydziestu akolitów dniem i nocą obracało potężny kołowrót
napędzający przemyślną machinę czerpiącą bezustannie kryształowo czystą wodę,
która następnie skomplikowanym system akweduktów docierała do najodleglejszych
zakątków miasta. Przypominało to, jako żywo, serce i cały układ krwionośny
niosący życie wielkiemu organizmowi.
Po drugie zaś, to właśnie w świątyni Pierwszego Boga zbierała się Rada
Kapłańska, od wielu pokoleń, choć oczywiście w różnych składach, rządząca
miastem. To znaczy, rządzili oczywiście Bogowie. Kapłani jedynie przekazywali
ich wolę obywatelom. Tak przynajmniej twierdzili. Kapłani, nie Bogowie. W
historii miasta nie brakowało niedowiarków, którzy podważali tę oczywistą,
zdawać by się mogło, prawdę. Nie było ich jednak zbyt wielu. Głównie dlatego,
że Rada rozwiewała wszelkie wątpliwości umożliwiając wątpiącym bezpośredni
kontakt z Bogami. Rozwiązanie nieco może ostateczne, ale porażająco skuteczne w
swej prostocie.
Dokoła świątyni Pierwszego Boga leżała poświęcona mu Pierwsza Dzielnica.
Tu przyznać należy, że mieszkańcy Em’Te’Be, obdarzeni rozlicznymi talentami nie
mieli jakoś smykałki do wymyślania przesadnie fantazyjnych nazw. Bogowie
występowali incognito i nie raczyli zdradzić wiernym swych imion, zadawalając
się całkowicie kolejnymi numerami. Które jednakże, co wielokrotnie podkreślano,
nie stanowiły o boskiej hierarchii, a jedynie pozwalały ich odróżniać. Przeto i
poświęcone poszczególnym bogom dzielnice po prostu ponumerowano. Nikomu to nie
przeszkadzało, nie widziano więc powodów, by istniejący stan rzeczy zmieniać.
Pozostałe jedenaście dzielnic, wyglądało z góry jak jedenaście kawałków sprawiedliwie
podzielonego wspomnianego wcześniej tortu.
I na tym kończy się właściwie to słodkie porównanie. O ile bowiem wypieki
Ve’Del-a były bajecznie kolorowe, o tyle Miasto Tuzina Bogów porażało wręcz
wszechobecną bielą. Mury miejskie, świątynie (po jednej dla każdego z Bogów) i
pałace, wille bogatych arystokratów i kamienice, w których mieszkali ubożsi
mieszkańcy miasta, wszystkie te budynki wzniesione zostały z idealnie białych
emtebiańskich cegieł. Były one zarówno estetyczne, jak i tanie. Miejscowi
ceglarze wyrabiali je, sobie tylko znanym sposobem, poddając obróbce zwykły,
pustynny piasek. A tego było pod dostatkiem. Starsi cechu twierdzili, że są w
stanie osiągnąć każdy dowolny kolor popularnego budulca. Jednakże używane do
koloryzowania cegieł składniki sprawiały, że cena produktu finalnego wzrastała,
w zależności od otrzymanej barwy, nawet stukrotnie. A to studziło zapędy
największych nawet ekscentryków.
Tak więc miasto pozostawało białe. A przynajmniej ta jego część, która
znajdowała się obrębie murów miejskich.
Przez wiele lat jedynym budynkiem, który znajdował się poza tymi murami
był skład celny. Emtebianie nie chcieli bowiem wpuszczać przemierzających
pustynię Soo’Ho’Mee karawan, na wyłożone białymi płytami ulice. Niechęć nieco
dziwna, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że leżące na pustyni miasto prosperowało (i
to całkiem nieźle) głównie dzięki handlowi. Tuż obok Em’Te’Be przebiegała
bowiem przecinająca pustynię droga, zwana Kupieckim Traktem, choć z prawdziwym
traktem niewiele miała wspólnego. Ale była to jedynym droga łącząca południowe
wybrzeże wielkiego kontynentu z górami na północy. I ze wszystkimi krainami
leżącymi za tymi górami. Handel zatem kwitł, a pracownicy składu celnego nie
narzekali na brak zajęcia. I bardzo dobrze. Inaczej nudzili by się straszliwie.
Emtebianie bowiem bezsprzecznie szanowali celników. Podziwiali ich ciężką
i jakże pożyteczną pracę. Doceniali regularne i wcale niemałe wpływy, jakie ich
działalność przynosiła miastu. Z nieznanych jednakże przyczyn woleli szanować,
podziwiać i doceniać z pewnej odległości. Celnikom zatem grzecznie, acz zdecydowanie,
zabraniano wstępu do miasta. Podjęcie pracy w podmiejskim składzie wiązało się zatem
z dobrowolną, dożywotnią banicją. Absolwenci celnej szkoły cechowej chętnie
zgadzali się na to wygnanie, mogli bowiem liczyć na wysokie pensje wypłacane
przez miasto, dużo wyższe „datki” składane przez przybywających do Em’Te’Be
kupców i na to, że już nigdy nie zobaczą świątyni żadnego z Dwunastu Bogów. Młodzi
celnicy przez rok lub dwa pracowicie napełniali sakiewki, a później dołączali
do którejś z karawan i wyruszali na południe, gdzie z reguły dożywali w
szczęściu i zdrowiu sędziwego wieku, otoczeni wszelkim zbytkiem. Stąd też w
niektórych krajach, chcąc dosadnie określić żyjącego w przepychu starca,
nazywano go po prostu „emtebiańskim celnikiem”.
Pewnego dnia tuż przy składzie pojawiła się kuźnia. Pomysł w sumie
niegłupi i jak się okazało nader dochodowy. Przeciętna karawana składała się z
kilku lub nawet kilkunastu wielkich wozów. Do każdego z nich zaprzężone były
przynajmniej cztery zwierzęta pociągowe. Konie, muły, woły, wielbłądy. Całe
mnóstwo uszkodzonych kół i podków zniszczonych podczas długiej wędrówki przez
pustynię. Kowal szybko stał się człowiekiem zamożnym. Podobnie jak oberżysta,
który otworzył niewielki lokal opodal kuźni. Po kilku latach w pobliżu murów
miejskich funkcjonowała całkiem spora osada, nazwana z czasem Trzynastą, lub
znacznie częściej Niechcianą, Dzielnicą.
Trzynasta Dzielnica od początku swego istnienia stanowiła swoisty azyl
dla tych wszystkich, którzy nie chcieli, lub znacznie częściej nie pozwolono
im, mieszkać w samym mieście. Przesadnie awangardowi artyści. Ladacznice, które
odważyły się publicznie przyznawać do swojego fachu. Najemnicy, których akurat
nikt nie chciał nająć. Wszelkiej maści huncwoty i obiboki, którym obowiązujące
w mieście prawa wydawały się przesadnie restrykcyjne. Pechowi medycy, ścigani
przez żądne zemsty rodziny równie pechowych pacjentów. Nieliczni ateiści. Nie
sposób wymieć wszystkich. Dość powiedzieć, że była to społeczność wielobarwna i
nader zróżnicowana. Dodatkowego kolorytu dodawali jej liczni nie-ludzie, dla
których również nie zabrakło miejsca w Niechcianej Dzielnicy. Głównie
krasnoludy i elfy, lecz nie brakowało również przedstawicieli innych, bardzo
czasem egzotycznych ras. Do tego kilku nieumarłych. Wszyscy oni żyli zgodnie z
ludźmi i mogli z dumą określać się mianem obywateli Miasta Tuzina Bogów.
Chociaż, na dobrą sprawę nigdy nie było im dane ujrzeć to miasto od środka.
O Niechcianej Dzielnicy zwykło się było mawiać, że to dzielnica
bezprawia. Nie do końca była to prawda. Chociaż obowiązujących w niej praw
próżno było szukać w słynnym emtebiańskim Kodeksie Objawionego Prawa. Dzielnica
rządziła się własnym kodeksem. Naczelna jego zasada głosiła: „nie będziesz
okradał ani zabijał sąsiada swego”. Cała reszta była w zasadzie dopuszczalna.
Ale to w zupełności wystarczało. Trzynasta Dzielnica funkcjonowała od
dziesięcioleci w miarę sprawnie ku powszechnemu zadowoleniu wszystkich jej
mieszkańców. I ogromnemu niezadowoleniu Rady Kapłańskiej.
Nic zatem dziwnego, iż nadszedł wreszcie dzień, w którym kapłani
stwierdzili, że sytuacja dojrzała do podjęcia jakichś, najlepiej radykalnych
decyzji. Że czas wreszcie ucywilizować tę, jak to oględnie określono,
‘podmiejską hołotę’.
W świątyni Pierwszego Boga zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady.
Przewodniczył mu, jak zwykle, Strażnik Tuzina Kluczy. Dziwna, choć niewątpliwie
zaszczytna była to funkcja. Strażnika wybierali w powszechnym, acz niejawnym
głosowaniu mieszkańcy wszystkich dzielnic. To znaczy – mieszkańcy wszystkich
dwunastu dzielnic. Oczywiście raz na dwanaście lat. Teoretycznie Strażnik
Tuzina Kluczy był zwierzchnikiem Rady Kapłańskiej, która (mowa cały czas o
teorii) stanowiła niejako organ doradczy. W praktyce zaś Strażnik zawsze robił
to czego, wymagali od niego kapłani. I chociaż zastrzegał sobie prawo veta,
nigdy z niego nie korzystał. W końcu funkcja Strażnika poza zaszczytami,
przynosiła również całkiem pokaźne dochody. Nie opłacało się więc narażać
kapłanom. Tym bardziej, że to oni liczyli głosy podczas wyborów.
Obywatele miasta dumni byli z takiego systemu sprawowania rządów i
nazywali go “demokracją”. Mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy, nie znający w
większości tak trudnych słów, używali raczej określenia “bagno”. Było ono ich
zdaniem prostsze i znacznie pełniej oddawało wszelkie subtelności kapłańskich
rządów.
Ale to kapłani zasiadali w Radzie. I to oni mieli zadecydować o losie
Niechcianej Dzielnicy.
- Pora oczyścić ulice naszego miasta z plugastwa – zawołał Con’Cor’Dath, uznawany
nawet przez pozostałych członków Rady za
fanatyka, najwyższy kapłan Drugiego Boga, otwierając nadzwyczajne posiedzenie.
I zupełnie nie przeszkadzał mu fakt, że mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy nie
mieli w ogóle wstępu w obręb murów miejskich. A co za tym idzie, nie mieli
również okazji by plugawić jego ulice.
- Lecz jak tego dokonać? - spytała natychmiast Shan’Tra’Pa, kapłanka
Jedenastej Bogini. Nie była specjalnie bystra, ale nadrabiała to urodą. Zdaniem
pozostałych członków Rady, fakt, iż jej bogini zabraniała noszenia
jakiejkolwiek odzieży, ożywiał nudne nierzadko posiedzenia. Albo przynajmniej
pozwalał dotrwać jakoś do ich zakończenia. No i ci, którzy nigdy nie zabierali
głosu mieli czym zająć myśli. A tych była w Radzie zdecydowana większość.
Milczeli i potakująco kiwali głowami. Albo kręcili przecząco. Zależnie od
okoliczności. Świadomość, że współtworzą władzę całkowicie zaspokajała ich
ambicje. Zaś pokaźne diety wypłacane z miejskiego skarbca przyjemnie obciążały
ich sakiewki.
- Jak tego dokonać? - powtórzyła i przechyliła się przez stół ku Con’Cor’Dath-owi.
Większość obecnych widząc ten przechył, jęknęła z podziwem. Kilku co starszych
omal nie przypłaciło tego widoku zawałem.
- Ogniem! Morzem oczyszczających płomieni! – oczy Con’Cor’Dath-a już
płonęły. Fanatycy tak mają. Rozpalają się z byle powodu. Wystarczy drobiazg i
od razu łapią za pochodnie. Prawdopodobnie dzieje się tak z powodu celibatu.
- Wyrzucić wszystkich za bramę i podpalić to szczurze gniazdo.
- Po co wyrzucać? Wystarczy podpalić. – Ka’Ba’Wa, podobnie jak jego Ósmy
Bóg, uważał, że należy ograniczać niepotrzebne czynności. I w miarę możliwości
koszty, ma się rozumieć.
- Zresztą, tam zdaje się nie ma bramy – dodał po chwili, wykazując się
nieczęstą wcale wśród członków Rady znajomością realiów.
- Oni twierdzą, że nie ma sensu stawiać w jednym mieście stawiać dwunastu
świątyń, dwunastu różnym bogu – odezwał się, nieco nie na temat, siedzący nieco
z boku Ab’Ve’Rha, najlepiej z całego grona poinformowany o tym co dzieje się w
mieście. Oprócz świątyni Czwartego Boga nadzorował bowiem również służby
specjalne. Kilku jego szpiegom udało się powrócić cało z Trzynastej Dzielnicy.
Był więc prawdziwą kopalnią wiedzy na temat panujących tam obyczajów i
poglądów. I bardzo lubił się tą wiedzą popisywać. Nie zawsze sensownie.
- To co robić? Postawić dwanaście świątyń jednemu bogowi? Przecież to
głupota. –Shan’Tra’Pa wzruszyła kształtnymi ramionami.
I przyznać trzeba, że wyjątkowo miała rację. Nie rozgorzała jednak typowa
w takich razach dysputa teologiczna, gdyż pozostali kapłani zbyt byli pochłonięci
kontemplowaniem falowania jej biustu, by zwracać uwagę na to co mówi. Ka’Ba’Wa
twierdził zawsze, że kiedy Jedenasta Bogini stworzyła takie piersi, nie mogło
już wystarczyć tkanki na mózg. Zgadzano się z nim powszechnie. I w milczeniu.
Czasami tylko chrząkając znacząco. I nieco lubieżnie. W końcu nie wszyscy
bogowie wymagali od swych kapłanów celibatu.
- Nie będzie morza oczyszczających płomieni – odezwał się nagle Be’Ne’Dickt,
najstarszy członek Rady, kapłan Pierwszego Boga. – Inne są sposoby niesienia
światła między błądzących w ciemności. Trzeba dać im Prawo.
Tym razem milczała nawet Shan’Tra’Pa. Be’Ne’Dickt, chociaż uznawany za
niegroźnego dziwaka, cieszył się powszechnym szacunkiem. I rzadko kwestionowano
jego pomysły. Szczególnie, że z reguły, nie stały w rażącej sprzeczności z
zamierzeniami Rady.
- A zatem – Ab’Ve’Rha, wykazując się rzadką jak na niego bystrością,
spojrzał pytająco na Be’Ne’Dickt-a - otwieramy w Trzynastej Dzielnicy posterunek
Pretorii Obywatelskiej.
Najwyższy Kapłan Pierwszego Boga lekko skinął głową. Obrady można było
uznać za zakończone. Strażnik Tuzina Kluczy, zgodnie z tradycją potrząsnął
pękiem dwunastu szczerozłotych kluczy. Wyglądał przy tym jak woźny wyganiający
uczniów na przerwę. Ale nikt nie miał sumienia mu o tym powiedzieć.
Postanowienie Rady rychło wprowadzony w czyn. W Niechcianej Dzielnicy
stanął budynek Pretorii Obywatelskiej. Jednakże kwestia „niesienia światła
między błądzących w ciemności” wciąż pozostawała otwarta. Trzeba bowiem wiedzieć
czym była Pretoria Obywatelska.
Były czasy, chociaż wielu chciałoby wymazać ten okres z kart historii,
kiedy na czele miasta wcale nie stała Rada Kapłańska. Rządy sprawowali ludzie
uznawani przez nie oświeconych jeszcze obywateli, za bożych pomazańców.
Tytułowani przez tychże obywateli mianem cesarzy. Podnosiło to znacznie
samoocenę Emtebian, z których każdy mógł się dzięki temu uważać za obywatela
cesarstwa. Samym władcom nie sprawiało to w zasadzie żadnej różnicy, jeśli
tylko pozwolono im się w spokoju nurzać we właściwym większości cesarzy
przepychu i rozpuście.
W celu zapewnienia cesarzom tak upragnionego przez nich spokoju, powołano
Pretorię. W czasach tak zwanego „cesarstwa” pretorianie stanowili najbardziej
elitarne oddziały Miasta Tuzina Bogów. Synowie najznamienitszych rodów stali
murem u boku, oraz plecami władcy, a ich jedynym zadaniem była ochrona
cesarskiego życia i zdrowia. I bynajmniej nie narzekali na brak zajęcia.
Cesarze robili wszystko aby dać się znienawidzić jak największej liczbie
poddanych. Począwszy od własnej rodziny, a na najbiedniejszych wyrobnikach
skończywszy.
Taki na przykład Ka’Lee’Goo’La. Organizatorką pierwszego zamachu na jego
życie była jego własna siostra. Krążyły różne plotki na temat przyczyn, które
skłoniły ją do tego kroku. Większość z nich dotyczyła wyuzdanego seksu, bądź
jego braku. Mówiono także, jak zwykle w takich przypadkach, o przepowiedniach
dotyczących cesarskiego siostrzeńca. Jakby nie było, zamach się nie powiódł, a
Ka’Lee’Goo’La kazał zabić siostrę i jej syna. Niejako przy okazji pozbył się
również reszty rodzeństwa. Na wszelki wypadek. Później często narzekał na
smutny los jedynaka. Obłudnik.
Kolejny spisek, zwany przez historyków Sprzysiężeniem Rogaczy, zawiązali
mężowie kilkunastu młodych patrycjuszek, które cesarz, podstępem czy też
przemocą sprowadzał do swej sypialni, a po tygodniu lub dwóch nieco zużyte,
choć przeważnie dziwnie zadowolone oddawał swoim najwierniejszym pretorianom.
Ku uciesze zarówno pretorianów, jak i podobno samych zniewolonych mężatek.
Ka’Lee’Goo’La był może szaleńcem, ale naturę niewieścią znał jak nikt
inny. Powiadają, że to właśnie było przyczyną jego obłędu. Tak czy inaczej,
dzięki staraniom wiernej gwardii cesarz dożył sędziwego wieku i zmarł we
własnym łożu. W ramionach, czy też może raczej między nogami szesnastoletniej
kochanki. Szczęśliwy.
Jego następcy, w większości obdarzeni równie pokręconymi charakterami,
nie oszczędzali na żołdach pretoriańskich, przedłużając sobie w ten sposób
zarówno życie, jak i panowanie. I zadając kłam niewydarzonym idealistom
twierdzącym, że nie da się kupić miłości czy wierności za pieniądze.
Pretorianie kochali cesarzy i byli im wierni.
Nic jednakże nie trwa wiecznie. Cesarstwo nie było bynajmniej wyjątkiem
od tej reguły. Powód jego upadku wydaje się banalny – wygaśnięcie dynastii. Po
raz pierwszy od ponad dwustu lat zabrakło następcy tronu. Był to po trosze
skutek powszechnego wśród panujących stosowania bratobójstwa jako podstawowego
środka na zapewnienie sobie długowieczności. Oraz siostrobójstwa. A także, od
czasu do czasu, matkobójstwa i ojcobójstwa. Były to rzeczy uznawane za coś w
rodzaju tradycji rodzinnej, lecz mimo swej nagminności nie one stały się główną
przyczyną upadku cesarstwa. Zawiniły odmienne preferencje erotyczne ostatniego
cesarza – De’Lee’Ka’Tess-a. Homoseksualizm był w rodzinie cesarskiej dość
popularny. Do tej pory traktowano go jednakże jako swoistą ciekawostkę.
Przyjemną odmianę w ciągnących się nieraz tygodniami pałacowych orgiach.
Dopiero De’Lee’Ka’Tess okazał się na tyle ortodoksyjny w swych upodobaniach, że
nie potrafił się zmusić do przedłużenia rodu. Zmarł w wieku pięćdziesięciu
sześciu lat otoczony gromadką młodych chłopców. Bezpotomnie.
Szykował się niezgorszy kryzys polityczny. I wtedy właśnie do akcji wkroczyli
kapłani Dwunastu Bogów. Tempo przeprowadzonych zmian sugerowało staranne i
długotrwałe przygotowania. Wyglądało na to, że jak twierdzili złośliwi, kapłani
knuli od dawna. Błyskawicznie powołano Radę Kapłańską, równie szybko
przeprowadzono pierwsze demokratyczne wybory i zanim najbardziej zainteresowani
tronem zdążyli się zorientować, zasiadał na nim pierwszy Strażnik Dwunastu
Kluczy.
Bogowie byli zadowoleni. Tak przynajmniej utrzymywali kapłani, a oni
przecież wiedzieli najlepiej.
Nie wszyscy jednak potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Zabarykadowani w koszarach pretorianie odmówili stanowczo złożenia broni. Ale
zgodzili się pertraktować.
Rozpoczęły się długie i męczące negocjacje.
Miasta nie stać na utrzymywanie kosztownych i co tu ukrywać nie najlepiej
wyszkolonych oddziałów, dowodzili przedstawiciele Rady.
Może to i prawda, odpowiadali pretorianie, ale miasto musi się liczyć z
tym, że nawet kiepsko wyszkolone oddziały są w stanie spalić kilka świątyń. I
wymordować pokaźną ilość kapłanów. Poczynając, na przykład, od tu obecnych.
To prawda, przyznali przedstawiciele Rady, przełykając nerwowo. Ale
później pozostałaby jedynie ucieczka na otaczającą Miasto Tuzina Bogów pustynię.
A tam to już nic, jeno piach.
I to prawda, stwierdzili pretorianie, ale pośród tego piachu jest
przecież Kupiecki Szlak, jedyna droga łącząca Em’Te’Be z resztą świata. Kto
kontroluje ten szlak, kontroluje również karawany z żywnością i dobrami
wszelakimi do miasta i z miasta ciągnące. A żeby zatrzymać karawany wystarczy
niewielki oddział zdesperowanych wojowników. Takich jak na przykład bezrobotni
pretorianie.
A może by tak wzmocnić przygraniczne posterunki? Mówią, że to łatwa i
przyjemna służba, sugerowali kapłani z Rady.
Mówią też, że zimy w Północnych Górach, gdzie posterunki owe stacjonują
nie są wcale takie mroźne, odpowiedzieli pretorianie. A latem temperatura
rzadko spada poniżej trzydziestu stopni.
To może wreszcie sami coś zaproponujecie, skoroście tacy cwani,
zniecierpliwili się kapłani.
Proszę bardzo, odpowiedzieli pretorianie, zostawmy wszystko po staremu.
Będziemy dalej strzec bezpieczeństwa władcy.
Ale teraz nie ma już władcy, roześmiali się przedstawiciele Rady. Teraz rządzi
Strażnik wybierany przez wszystkich obywateli.
Będziemy tedy bronić wszystkich obywateli, stwierdzili stanowczo pretorianie.
I już następnego dnia powołano Pretorię Obywatelską, której odziały miały
właśnie wkroczyć do Trzynastej Dzielnicy.
Minęło parędziesiąt lat…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz