Wolf
był zbójem. Piekielnie dobrym zbójem. Co nie znaczy, że był dobrym
człowiekiem. Wprost przeciwnie. Zresztą, gdyby był dobrym człowiekiem,
nie mógłby być dobrym zbójem. A jako się rzekło, zbójem był
pierwszorzędnym.
Był
okrutny i mściwy. Bezwzględny i bezlitosny. Nie miał żadnych… Nie, nie
można powiedzieć, że nie miał żadnych zasad. Miał ich wiele. Pierwsza
brzmiała – nie zostawiać żywych świadków. Za to skrupułów nie miał na
pewno. Napadał, rabował, grabił, palił, gwałcił i mordował. A potem
czasami jeszcze raz gwałcił.
Wolf
znany był w całym przygraniczu, a jednak królewskiej policji długo nie
udawało się go schwytać. I to pomimo wysokich nagród jakie obiecano za
najdrobniejsze nawet informacje na temat aktualnego miejsca jego pobytu.
Nie wykluczone, że potencjalnych informatorów odstraszał skutecznie
fakt, że zbój sobie tylko (i może jeszcze kilku przekupnym policjantom)
znanymi sposobami, zawsze dowiadywał się o wszystkich denuncjacjach i
nagradzał ich autorów wcześniej niż władza. Po swojemu. Najczęściej
dotkliwie i boleśnie. Bywało, że ostatecznie.
Wolf
nigdy nie przystąpił do żadnej z licznych grasujących w okolicy band.
Zawsze chadzał na rozboje sam. Żadnych wspólników – to była kolejna z
jego zasad. Ale że był naprawdę dobry w swoim fachu, potrafił w
pojedynkę puścić z dymem całą wioskę, lub nawet niewielki gródek,
mordując wprzódy wszystkich mieszkańców. I znaczną ich część gwałcąc.
Przygraniczni
bardowie śpiewali pieśni o okrucieństwach Wolfa. Swoją drogą, dziwna
rzecz z tymi bardami. Śpiewają zawsze albo o zabijaniu, albo o
nieszczęśliwej miłości. Która też w sumie bywa okrutną i też niejednego
życia pozbawiła. Ale mniejsza o bardów.
Pewnej,
szczególnie srogiej zimy, a zimy w przygranicznych górach zwykle są
szczególnie srogie, oddziałowi królewskiej policji udało się bowiem
wreszcie pojmać Wolfa. Policjanci pobłądzili w lesie podczas śnieżnej
zawiei. Do chaty zbója trafili przypadkiem i na swoje szczęście,
znaleźli go śpiącego głębokim, pijackim snem. Chata pełna była wszelkich
dóbr zrabowanych podczas zbójeckich eskapad, u powały zaś wisiały
nanizane na długie, cienkie rzemienie setki ludzkich uszu. Uszy obcinał
Wolf swoim ofiarom, już to dla ich oznaczenia, już to z powodu
niezrozumiałych zupełnie ciągot kolekcjonerskich.
Te
właśnie uszy stały się głównym dowodem w rozprawie, która odbyła się
gdy policjantom udało się odnaleźć drogę i dotrzeć, wraz ze związanym w
baleron Wolfem, do najbliższego miasta. To nie była długa rozprawa. A
wyrok mógł być tylko jeden. Śmierć przez ścięcie. Żeby zaś choć w
niewielkim stopniu odpłacić złoczyńcy za dokonane przezeń zbrodnie,
wyrok miał być wykonany nie, jak to było we zwyczaju, toporem, a
wyjątkowo tępą, poszczerbioną piłą.
Zaprzężony
w czarnego kuca wózek, zwany przez co bardziej cynicznych mieszczan
"rydwanem śmierci" powoli turlał się brukowanymi ulicami miasta. Wolf
stanowczo nie życzył sobie obecności kapłana, który zwykle towarzyszył
skazańcom w ich ostatniej drodze. Zagroził nawet, że mimo związanych rąk
i nóg odgryzie klesze nos. I co tam jeszcze zębami sięgnie. Zabił wielu
kapłanów, a jednego, zasugerowawszy się suknią, przez pomyłkę zgwałcił.
O pomyłce tej powstało wiele, na swój sposób zabawnych, piosenek i
wierszyków. A Wolf nie lubił kiedy się z niego śmiano. Dlatego
nienawidził kapłanów jeszcze bardziej niż innych ludzi. I dlatego jechał
na "rydwanie śmierci" sam.
Rozglądał
się z ciekawością po okolicznych domach i zastanawiał się czy dałby
radę obrócić to, miłe skądinąd, miasto w perzynę. I ile wina mógłby
kupić za zrabowane w nim dobra.
Czasu
na rozmyślania nie miał wiele. Wózek wkrótce dotarł do ustawionego na
niewielkim ryneczku szafotu. Popychany przez katowskich pomocników Wolf
wspiął się po kilku stopniach na podwyższenie i ujrzał swego oprawcę.
Kat był mężczyzną wysokim i potężnie zbudowanym. Ubrany w czarne,
obcisłe spodnie i czerwony, skrywający twarz kaptur, czekał na swoją
ofiarę z założonymi na szerokim, nagim torsie rękoma. Mocarnymi, już na
pierwszy rzut oka, rękoma.
- Krzepki jest – pomyślał Wolf. – Szybko się uwinie.
Pomocnicy
błyskawicznie i mocno przywiązali zbója do leżącej na drewnianych
kozłach deski. Oprawca zbliżył się powoli do skazańca. Widoczne w
wycięciach czerwonego kaptura oczy błysnęły dziwnie. Niby to złowrogo, a
jakby tak… pożądliwie.
- Zanim ci urżnę ohydny łeb, bydlaku, odbiorę swoją zapłatę – powiedział kat i zaczął powoli rozwiązywać rzemienie u portek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz