Japońskie
potwory zaatakowały Polskę. Niesamowite, ale prawdziwe.
King
Ghidorah – trójgłowy smok – demolował Trójmiasto. Mothra, motyl czy też może
raczej ćma, równała z ziemią Poznań. Rodan, ptak śmierci, szalał na Śląsku.
Baragon, coś jakby dinozaur, tylko wredniejszy, kończył pacyfikować Szczecin.
King Ceasar, który wyglądał jak przerośnięty pekińczyk po kilku mutacjach,
tarzał się w ruinach Łodzi. Lubelszczyznę opanował... hmm... wyjątkowo wredny i
bardzo nieświeży budyń zwany Hedorą. Gigan, takie jakieś dziwne coś,
przechadzało się po ulicach Bydgoszczy. Nie tylko zresztą po ulicach. Po
budynkach i mieszkańcach również. Tylko w Warszawie panował względny spokój.
No, ale tam byli już przecież bracia Kaczyńscy.
Król wszystkich potworów, wielki i niepokonany Godzilla, zbliżał się do
Olsztyna. Wielkimi krokami.
Yabolman
przygotowywał się do walki. Przyszył brakujący guzik do ramoneski i zasznurował
porządnie glany. Wyciągnął pastę do butów i zaczął je pucować. Nie cierpiał kiedy
świeciły. A raczej - cierpiał wtedy straszliwie, ale Marysia mu kazała.
- Idziesz
między ludzi, Jabolku – mówiła – i nie możesz wyglądać jak ostatni szmaciarz.
- But to
nie lusterko – odpowiadał zuchowato.
A potem
czyścił glany do połysku i wyruszał. Tam gdzie akurat miał wyruszyć.
***
Wizyty
gwiazd filmowych formatu Godzilli nie zdarzały się w Olsztynie zbyt często.
Zapewne dlatego mieszkańcy miasta tłumnie wylegli na ulice.
- Kretyni –
myślał Tadeusz przelatując nad tymi ulicami. – Powinni uciekać gdzie pieprz
rośnie. Albo chociaż przynajmniej do Suwałk. A ci stoją i czekają. Jak
Amerykanie w “Dniu Niepodległości”. Niezła masakra może być. Trzeba się
doładować.
Wylądował w
cichym i porośniętym krzakami zakątku nad Łyną. Sięgnął do wysłużonego
plecaczka i wyciągnął winko. Później drugie. Jeszcze później trzecie. Wreszcie,
pełen mocy i optymizmu zasnął smacznie. Kiedy się obudził, masakra już się
zaczęła. I bardzo szybko nabierała rozpędu. Godzilla zwiedzał miasto. Rozwalał
domy. Deptał samochody, nierzadko wraz z kierowcami (tzw. masakra “drive in”).
Gryzł pociągi. Zawsze tak robił. Nikt nie wiedział dlaczego akurat pociągi, ale
też nikt jakoś nie kwapił się by zapytać.
- Trzeba
wkroczyć – zdecydował Yabolman. I wkroczył. Wleciał właściwie. W sam środek
spanikowanego tłumu.
- Yabolman!
– krzyknął ktoś zorientowany. – Z nieba nam spadłeś! Ludzie! To Yabolman!
Jesteśmy uratowani!
Tadeusz
chrząknął nieco zażenowany i skromnie spuścił wzrok. Przejrzał się w czubkach
butów i przygładził resztki irokeza.
- Gdzie
teraz jest to monstrum? – zapytał gromadzących się wokoło Olsztynian.
- Właśnie
rozwalił Urząd Skarbowy – krzyknął ktoś. Yabolman lekko poderwał się do lotu.
- Teraz
idzie w stronę ZUS-u – kontynuował informator. Tadeusz wylądował.
- W takim
razie poczekam trochę. Kwadransik powinien mu wystarczyć.
Ludzie
zaczęli wiwatować. Jakiś starszy pan bił brawo. Mała dziewczynka rzuciła
bukiecik stokrotek. Bo wiecie jak to jest. Niby potwór, niby zagłada... Ale z
drugiej strony... Cóż – życie, kurwa, jest nowelą. I trzeba umieć cieszyć się
małymi przyjemnościami, które zsyła nam los.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz