„Nie
lubię wampirów jak jasna cholera” – KABARET POTEM
Yabolmana obudziło
głośne dupnięcie.
- Qui penis aquam
turbat ? – wymruczał zaspany bohater. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Tadeusz
liznął ostatnio nieco łaciny. Wino wylało mu się na słownik.
Ziewając straszliwie i
mrucząc pod nosem co ciekawsze starorzymskie przekleństwa, podszedł do okna. Na
parapecie leżał spory nietoperz. Kręcił łebkiem i pocierał łapką szybko
rosnącego guza.
- No i co malutki –
odezwał się Yabolman ze współczuciem. – Pierdyknąłeś?
- Właściwie, to
pierdyknęłam – odpowiedział nietoperz.
Właściwie, to
odpowiedziała.
- No otwórz to okno –
dodała korzystając z faktu, że Tadeusza zatkało. – I daj coś zimnego. Okład
muszę sobie jakiś zrobić.
Zaskoczony, bo zaspany,
Tadeusz otworzył okno.
- Właź – wymruczał. A
potem przypomniał sobie o manierach. Marysia często o nich wspominała. I nie
chodziło jej o duże, metalowe butelki. Skupił się więc z wysiłkiem (cały czas
zaspany), przez chwilę szukał w pamięci i wreszcie dorzucił:
- Proszę.
Poczym poczłapał do
kuchni. Wyciągnął z lodówki doskonale schłodzone „Łzy Sołtysa” i wrócił do
pokoju. No, prawie wrócił. Zatrzymał się bowiem w progu. I tak sobie stał. I
patrzył. I ślinił się nieco. I nareszcie się obudził.
W jego pokoju, na jego
łóżku, wśród jego zmiętej pościeli, leżała kobieta. Bajecznie zbudowana i
całkowicie naga. I to nie była jego kobieta.
- Dobrze, że Marysia
wyjechała na weekend – pomyślał Yabolman.
A później pomyślał
jeszcze chwilę. Tak go czasem dopadało. Bez ostrzeżenia najczęściej.
To dziwne, ale od kiedy
został superbohaterem, bez przerwy spotykał pewien określony typ kobiet.
Wszystkie miały duże i nader kształtne biusty. Oczywiście, nie tak duże i nie
tak kształtne, jak biust Beerwoman. Miały również cudownie krągłe i
uwodzicielsko wypięte pupy. Oczywiście, nie tak krągłe i nie tak
uwodzicielskie, jak pupa Marysi. Ich nogi były wyjątkowo smukłe. I wyjątkowo
długie. Pewnie, że nie tak smukłe i nie tak długie… Ale zawsze przyjemnie było
popatrzeć. Tym bardziej, że mimo pewnych różnic kolorystycznych, (już to w
odcieniu skóry, już to w kolorze włosów), oraz niewielkich różnic anatomicznych
(już to jabłuszka, już to rozkoszne gruszeczki), wszystkie miały podstawową
cechę wspólną. Odczuwały głęboką niechęć do odzieży.
Tak, ciężki jest los bohatera.
Yabolman już miał
zacząć roztkliwiać się nad sobą i swoim ciężkim losem.
Ale przypomniał sobie o
biednym zwierzątku, które prosiło go o pomoc.
Wrócił do kuchni i
wyjął z lodówki kolejną, chłodną butelkę. Tę pierwszą, jakoś tak mimochodem,
opróżnił podczas swoich rozważań. Wrócił do pokoju, tym razem skutecznie i
zaczął szukać nietoperza. Profilaktycznie starał się nie patrzeć w stronę
łóżka. I trzeba przyznać, że mu się udawało. Prawie.
Nieznajoma, ta naga i
bajecznie zbudowana, okazała się bardzo cierpliwa. Spokojnie obserwowała
Tadeusza miotającego się po pokoju i zaglądającego w różne zakamarki. Dopiero
kiedy zaczął rolować dywan, nie wytrzymała i zapytała:
- Czego ty właściwie
tak szukasz?
- Ten pierdolony
nietoperz gdzieś się tu zapodział – wysapał Yabolman spod stołu.
Potem rozległo się
głośne bulgotanie. I znacznie spokojniejszy głos Wielkiego Igreka:
- Proszę.
Rozumiecie - maniery!
- Jaki nietoperz, do
kurwy nędzy? – zapytała nieznajoma.
Cóż, najwyraźniej nie
spotkała się do tej pory z manierami.
Tadeusz wypełzł spod
stołu i popatrzył na nieznajomą. Nagą i bajecznie zbudowaną. Przyznać trzeba,
że starał się skupiać na jej twarzy. Bardzo się starał. Starał się na tyle, że
udało mu się dostrzec wielkiego guza na jej czole.
Zaczął kojarzyć fakty.
Charakterystyczny guz… Gadający nietoperz… Piękna naguska…
- O żesz kurwa twa…
twarożek. Ty jesteś wampirem.
Z wrażenia zapomniał o
manierach.
- Owszem. Jestem. Mów
mi Gosia. Lu Gosia.
Yabolman zaczął się
gorączkowo zastawiać. Nawet śmiesznie wyglądał, kiedy tak stał na środku pokoju
i bezgłośnie poruszał ustami. Ale sytuacja wcale nie była zabawna.
Miał w domu wampira!
Wampirkę właściwie! Nagą i bajecznie zbudowaną wampirkę! To był problem.
Poważny.
Jak mógł być tak
nieostrożny? Sam otworzył okno. Sam ją zaprosił. Cholerne maniery! Co robić? Co
robić?
„Woda świecona? Skąd u
mnie woda. I to jeszcze święcona. Srebro! Nie, srebro to na wilkołaki raczej.”
Myśli przebiegały przez
głowę bohatera z prędkością… No cóż, z prędkością myśli właśnie. Poczuł silny
ucisk w żołądku. Nie, nie ze strachu. Odbiło mu się obiadem.
„Czosnek! Granulowany
może nie zadziałać. Co jeszcze? Kołek. Osikany kołek.”
Yabolman oderwał nogę
od stojącego w kącie taboretu i ruszył w stronę łazienki.
- Przestań się tak
miotać – odezwała się Lu Gosia. – Usiądź na chwilę. Pogadamy.
Czas spędzony z
Beerwoman sprawił, że Tadeusz bezwiednie wykonywał polecenia nagich i bajecznie
zbudowanych kobiet. Usiadł. Na taborecie.
- Chodź tu bliżej –
powiedziała wampirka, kiedy gramolił się z podłogi. Smukłą dłonią klepnęła
brzeg łóżka.
- No! Chodź, chodź…
Przecież cię nie ugryzę.
Taaaaak.
Mimo wszystko usiadł na
łóżku. Sytuacja była nieprzyjemna.
- Posłuchaj Lu Gosiu –
zaczął Yabolman. – Sytuacja jest nieprzyjemna.
- A temu akurat możemy
szybciutko zaradzić – Lu Gosia przeciągnęła się bezwstydnie. – Za chwilkę może
być całkiem przyjemnie.
- Eee, nie. Raczej nie.
Wiesz, mam takie wrażenie, że Marysi mogłoby się to nie spodobać.
- Twoja dziewczyna?
Przełknął z trudem
ślinę i skinął głową.
- To wiesz co? Nie
powiemy jej o niczym? Chcesz?
- Tak, nie chcę.
- Odpowiedź, sam
przyznasz, nieco mętna – zaśmiała się Lu Gosia.
- Aproposik: mętna. –
Yabolman podjął próbę wybrnięcia z tej niewygodnej sytuacji. – Ja może
wina przyniosę.
A kiedy wrócił z
kuchni, usiadł po turecku na podłodze. Ot tak, na wszelki wypadek.
- Jak wspomniałem –
podjął upiwszy łyk, czy dwa – sytuacja jest nieprzyjemna. Bo widzisz, ty jesteś
wampirem…
- Wampirką –
sprostowała. I znowu się przeciągnęła. Znowu bezwstydnie. I jakby nieco
lubieżnie.
- Niech będzie –
Tadeusz postanowił zignorować tę wyraźną prowokację.
A trzymane w garści
wino pomagało mu wytrwać w tym postanowieniu. Póki wina, póty nadziei, jak to
mówią.
– Ty jesteś wampirką, a
ja superbohaterem. To stawia nas, jakby, po przeciwnych stronach barykady. I
obawiam się, że powinienem cię, jakby… No wiesz…
Szukał przez chwilę
właściwego słowa.
- Zlikwidować.
Lu Gosia popatrzyła na
niego zdziwiona.
- Dlaczego? – spytała.
I było to bardzo dobre
pytanie.
- No wiesz, ja
zasadniczo staram się pomagać ludziom. Przynajmniej tu, w Mrągowie. I w
okolicy. A ty ich, no wiesz, wysysasz. I ja nie mogę na to pozwolić.
- Ocipiałeś? – wampirka
była najwyraźniej zdziwiona. I chyba wkurzyła się nieco, bo zaraz dodała
złośliwie – Proszę? Jakie wysysasz? Jakie wysysasz? Co ty, Pratchetta nie
czytasz?
- Czytam – odpowiedział
Tadeusz, zgodnie z prawdą.
- A o
czarnowstążkowcach czytałeś?
- Czytałem.
Rzeczywiście, czytał.
Ale to przecież…
- Ale to przecież fikcja.
Literacka.
- Gówno tam, fikcja. A
ty myślisz, że skąd Terry wziął ten pomysł? Że kim on jest?
- Nie?!?
- A właśnie, że tak.
Ale przyznać trzeba, że trochę nasz ruch wyidealizował…
Yabolman, który
zaczynał się właśnie rozluźniać, spiął się
znowu.
- Jak to:
wyidealizował?
- Cóż, wysysać, nie
wysysamy. Jednak całkowicie zrezygnować z krwi się nie da. W końcu to nasze
jedyne pożywienie. Ale, zapewniam cię, nikomu się krzywda nie dzieje.
- No to jak… - Tadeusz
zająknął się nieco. – Jak się… Posilasz?
- Normalnie, w szpitalu
pracuję.
Yabolmanowi zrobiło się
niedobrze. Szybko upił kilka łyków z trzymanej wciąż w garści butelki.
- Znaczy się, w
szpitalu pracujesz? Krew pijesz, a nikomu krzywdy nie robisz? To co? Trupy
wypijasz?
- No coś ty! Trupy?
Fuj! Chociaż, w sumie, to co robię, też jest obrzydliwe… Ale dobrze, że cię
spotkałam. Komuś muszę to wreszcie powiedzieć.
- Poczekaj – Tadeusz
stwierdził, że aby wysłuchać wyznania wampirki, będzie potrzebował więcej wina.
Dużo więcej.
- Nawijaj – rzucił krótko,
kiedy już wrócił z kuchni z nowymi butelkami.
- Wstyd się przyznać,
ale… No wiesz, nie chcę nikogo krzywdzić, a wampir żyć musi… To właściwie było
jedyne rozsądne rozwiązanie… W miarę rozsądne… Krótko mówiąc, resztki spijam!
Lu Gosia wyrzuciwszy z
siebie to straszliwe wyznanie, spojrzała z nadzieją na Yabolmana.
Prawdopodobnie liczyła na współczucie. Albo chociaż na zrozumienie. Daremnie.
Yabolman, choćby nawet chciał, nie potrafił jej współczuć. Bo nie zrozumiał ani
słowa z tego, co mu powiedziała.
- O rany, słyszałeś
chyba o Narodowym Funduszu Zdrowia?
- Obiło mi się coś o
uszy. Wiesz, oglądam czasem telewizję. Radia słucham. Czasami. Trzeciego
programu. Gazetę kiedyś czytałem. Akurat leżała na ławce w parku…
- To wiesz o co chodzi.
Wiesz też, być może, że chory potrzebuje czasami trochę krwi…
Lu Gosia oblizała się i
przełknęła głośno ślinę.
- Robimy więc
transfuzję. Ale czasem chory potrzebuje tylko dwa litry krwi. A NFZ płaci
szpitalowi dopiero gdy szpital zużyje tych litrów pięć. To trzy litry idą w kibel.
Powinny iść. Bo w tym momencie pojawiam się ja. No przecież szkoda, żeby się
zmarnowało.
Rzeczywiście, szkoda.
- Narodowy, to może ten
cały fundusz i jest – pomyślał Wielki Igrek. – ale z funduszami to coś raczej
nie tego. A i ze zdrowiem… Szkoda gadać.
Już chciał jakoś mądrze
podsumować tę, jakże pouczającą, wymianę zdań, kiedy rozległo się zgrzytnięcie
klucza w zamku i do mieszkania weszła Beerwoman. Popatrzyła na Lu Gosię, wciąż
nagą i wciąż bajecznie zbudowaną. Popatrzyła na Tadeusza. A później odstawiła
walizkę.
- Kochanie –
powiedziała. – Wróciłam.
I weszła do pokoju.
I wiecie co? O
wysysaniu wprawdzie nie było mowy, ale krwi było całkiem sporo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz