piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod osiemnasty


„Nie lubię wampirów jak jasna cholera” – KABARET POTEM
Yabolmana obudziło głośne dupnięcie.
- Qui penis aquam turbat ? – wymruczał zaspany bohater. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Tadeusz liznął ostatnio nieco łaciny. Wino wylało mu się na słownik.
Ziewając straszliwie i mrucząc pod nosem co ciekawsze starorzymskie przekleństwa, podszedł do okna. Na parapecie leżał spory nietoperz. Kręcił łebkiem i pocierał łapką szybko rosnącego guza.
- No i co malutki – odezwał się Yabolman ze współczuciem. – Pierdyknąłeś?
- Właściwie, to pierdyknęłam – odpowiedział nietoperz.
Właściwie, to odpowiedziała.
- No otwórz to okno – dodała korzystając z faktu, że Tadeusza zatkało. – I daj coś zimnego. Okład muszę sobie jakiś zrobić.
Zaskoczony, bo zaspany, Tadeusz otworzył okno.
- Właź – wymruczał. A potem przypomniał sobie o manierach. Marysia często o nich wspominała. I nie chodziło jej o duże, metalowe butelki. Skupił się więc z wysiłkiem (cały czas zaspany), przez chwilę szukał w pamięci i wreszcie dorzucił:
- Proszę.
Poczym poczłapał do kuchni. Wyciągnął z lodówki doskonale schłodzone „Łzy Sołtysa” i wrócił do pokoju. No, prawie wrócił. Zatrzymał się bowiem w progu. I tak sobie stał. I patrzył. I ślinił się nieco. I nareszcie się obudził.
W jego pokoju, na jego łóżku, wśród jego zmiętej pościeli, leżała kobieta. Bajecznie zbudowana i całkowicie naga. I to nie była jego kobieta.
- Dobrze, że Marysia wyjechała na weekend – pomyślał Yabolman.
A później pomyślał jeszcze chwilę. Tak go czasem dopadało. Bez ostrzeżenia najczęściej.
To dziwne, ale od kiedy został superbohaterem, bez przerwy spotykał pewien określony typ kobiet. Wszystkie miały duże i nader kształtne biusty. Oczywiście, nie tak duże i nie tak kształtne, jak biust Beerwoman. Miały również cudownie krągłe i uwodzicielsko wypięte pupy. Oczywiście, nie tak krągłe i nie tak uwodzicielskie, jak pupa Marysi. Ich nogi były wyjątkowo smukłe. I wyjątkowo długie. Pewnie, że nie tak smukłe i nie tak długie… Ale zawsze przyjemnie było popatrzeć. Tym bardziej, że mimo pewnych różnic kolorystycznych, (już to w odcieniu skóry, już to w kolorze włosów), oraz niewielkich różnic anatomicznych (już to jabłuszka, już to rozkoszne gruszeczki), wszystkie miały podstawową cechę wspólną. Odczuwały głęboką niechęć do odzieży.
Tak, ciężki jest los bohatera.
Yabolman już miał zacząć roztkliwiać się nad sobą i swoim ciężkim losem.
Ale przypomniał sobie o biednym zwierzątku, które prosiło go o pomoc.
Wrócił do kuchni i wyjął z lodówki kolejną, chłodną butelkę. Tę pierwszą, jakoś tak mimochodem, opróżnił podczas swoich rozważań. Wrócił do pokoju, tym razem skutecznie i zaczął szukać nietoperza. Profilaktycznie starał się nie patrzeć w stronę łóżka. I trzeba przyznać, że mu się udawało. Prawie.
Nieznajoma, ta naga i bajecznie zbudowana, okazała się bardzo cierpliwa. Spokojnie obserwowała Tadeusza miotającego się po pokoju i zaglądającego w różne zakamarki. Dopiero kiedy zaczął rolować dywan, nie wytrzymała i zapytała:
- Czego ty właściwie tak szukasz?
- Ten pierdolony nietoperz gdzieś się tu zapodział – wysapał Yabolman spod stołu.
Potem rozległo się głośne bulgotanie. I znacznie spokojniejszy głos Wielkiego Igreka:
- Proszę.
Rozumiecie - maniery!
- Jaki nietoperz, do kurwy nędzy? – zapytała nieznajoma.
Cóż, najwyraźniej nie spotkała się do tej pory z manierami.
Tadeusz wypełzł spod stołu i popatrzył na nieznajomą. Nagą i bajecznie zbudowaną. Przyznać trzeba, że starał się skupiać na jej twarzy. Bardzo się starał. Starał się na tyle, że udało mu się dostrzec wielkiego guza na jej czole.
Zaczął kojarzyć fakty. Charakterystyczny guz… Gadający nietoperz… Piękna naguska…
- O żesz kurwa twa… twarożek. Ty jesteś wampirem.
Z wrażenia zapomniał o manierach.
- Owszem. Jestem. Mów mi Gosia. Lu Gosia.
Yabolman zaczął się gorączkowo zastawiać. Nawet śmiesznie wyglądał, kiedy tak stał na środku pokoju i bezgłośnie poruszał ustami. Ale sytuacja wcale nie była zabawna.
Miał w domu wampira! Wampirkę właściwie! Nagą i bajecznie zbudowaną wampirkę! To był problem. Poważny.
Jak mógł być tak nieostrożny? Sam otworzył okno. Sam ją zaprosił. Cholerne maniery! Co robić? Co robić?
„Woda świecona? Skąd u mnie woda. I to jeszcze święcona. Srebro! Nie, srebro to na wilkołaki raczej.”
Myśli przebiegały przez głowę bohatera z prędkością… No cóż, z prędkością myśli właśnie. Poczuł silny ucisk w żołądku. Nie, nie ze strachu. Odbiło mu się obiadem.
„Czosnek! Granulowany może nie zadziałać. Co jeszcze? Kołek. Osikany kołek.”
Yabolman oderwał nogę od stojącego w kącie taboretu i ruszył w stronę łazienki.
- Przestań się tak miotać – odezwała się Lu Gosia. – Usiądź na chwilę. Pogadamy.
Czas spędzony z Beerwoman sprawił, że Tadeusz bezwiednie wykonywał polecenia nagich i bajecznie zbudowanych kobiet. Usiadł. Na taborecie.
- Chodź tu bliżej – powiedziała wampirka, kiedy gramolił się z podłogi. Smukłą dłonią klepnęła brzeg łóżka.
- No! Chodź, chodź… Przecież cię nie ugryzę.
Taaaaak.
Mimo wszystko usiadł na łóżku. Sytuacja była nieprzyjemna.
- Posłuchaj Lu Gosiu – zaczął Yabolman. – Sytuacja jest nieprzyjemna.
- A temu akurat możemy szybciutko zaradzić – Lu Gosia przeciągnęła się bezwstydnie. – Za chwilkę może być całkiem przyjemnie.
- Eee, nie. Raczej nie. Wiesz, mam takie wrażenie, że Marysi mogłoby się to nie spodobać.
- Twoja dziewczyna?
Przełknął z trudem ślinę i skinął głową.
- To wiesz co? Nie powiemy jej o niczym? Chcesz?
- Tak, nie chcę.
- Odpowiedź, sam przyznasz, nieco mętna – zaśmiała się Lu Gosia.
- Aproposik: mętna. – Yabolman  podjął próbę wybrnięcia z tej niewygodnej sytuacji. – Ja może wina przyniosę.
A kiedy wrócił z kuchni, usiadł po turecku na podłodze. Ot tak, na wszelki wypadek.
- Jak wspomniałem – podjął upiwszy łyk, czy dwa – sytuacja jest nieprzyjemna. Bo widzisz, ty jesteś wampirem…
- Wampirką – sprostowała. I znowu się przeciągnęła. Znowu bezwstydnie. I jakby nieco lubieżnie.
- Niech będzie – Tadeusz postanowił zignorować tę wyraźną prowokację.
A trzymane w garści wino pomagało mu wytrwać w tym postanowieniu. Póki wina, póty nadziei, jak to mówią.
– Ty jesteś wampirką, a ja superbohaterem. To stawia nas, jakby, po przeciwnych stronach barykady. I obawiam się, że powinienem cię, jakby… No wiesz…
Szukał przez chwilę właściwego słowa.
- Zlikwidować.
Lu Gosia popatrzyła na niego zdziwiona.
- Dlaczego? – spytała.
I było to bardzo dobre pytanie.
- No wiesz, ja zasadniczo staram się pomagać ludziom. Przynajmniej tu, w Mrągowie. I w okolicy. A ty ich, no wiesz, wysysasz. I ja nie mogę na to pozwolić.
- Ocipiałeś? – wampirka była najwyraźniej zdziwiona. I chyba wkurzyła się nieco, bo zaraz dodała złośliwie – Proszę? Jakie wysysasz? Jakie wysysasz? Co ty, Pratchetta nie czytasz?
- Czytam – odpowiedział Tadeusz, zgodnie z prawdą.
- A o czarnowstążkowcach czytałeś?
- Czytałem.
Rzeczywiście, czytał. Ale to przecież…
- Ale to przecież fikcja. Literacka.
- Gówno tam, fikcja. A ty myślisz, że skąd Terry wziął ten pomysł? Że kim on jest?
- Nie?!?
- A właśnie, że tak. Ale przyznać trzeba, że trochę nasz ruch wyidealizował…
Yabolman, który zaczynał się właśnie rozluźniać, spiął się znowu.        
- Jak to: wyidealizował?
- Cóż, wysysać, nie wysysamy. Jednak całkowicie zrezygnować z krwi się nie da. W końcu to nasze jedyne pożywienie. Ale, zapewniam cię, nikomu się krzywda nie dzieje.
- No to jak… - Tadeusz zająknął się nieco. – Jak się… Posilasz?
- Normalnie, w szpitalu pracuję.
Yabolmanowi zrobiło się niedobrze. Szybko upił kilka łyków z trzymanej wciąż w garści butelki.
- Znaczy się, w szpitalu pracujesz? Krew pijesz, a nikomu krzywdy nie robisz? To co? Trupy wypijasz?
- No coś ty! Trupy? Fuj! Chociaż, w sumie, to co robię, też jest obrzydliwe… Ale dobrze, że cię spotkałam. Komuś muszę to wreszcie powiedzieć.
- Poczekaj – Tadeusz stwierdził, że aby wysłuchać wyznania wampirki, będzie potrzebował więcej wina. Dużo więcej.
- Nawijaj – rzucił krótko, kiedy już wrócił z kuchni z nowymi butelkami.
- Wstyd się przyznać, ale… No wiesz, nie chcę nikogo krzywdzić, a wampir żyć musi… To właściwie było jedyne rozsądne rozwiązanie… W miarę rozsądne… Krótko mówiąc, resztki spijam!
Lu Gosia wyrzuciwszy z siebie to straszliwe wyznanie, spojrzała z nadzieją na Yabolmana. Prawdopodobnie liczyła na współczucie. Albo chociaż na zrozumienie. Daremnie. Yabolman, choćby nawet chciał, nie potrafił jej współczuć. Bo nie zrozumiał ani słowa z tego, co mu powiedziała.
- O rany, słyszałeś chyba o Narodowym Funduszu Zdrowia?
- Obiło mi się coś o uszy. Wiesz, oglądam czasem telewizję. Radia słucham. Czasami. Trzeciego programu. Gazetę kiedyś czytałem. Akurat leżała na ławce w parku…
- To wiesz o co chodzi. Wiesz też, być może, że chory potrzebuje czasami trochę krwi…
Lu Gosia oblizała się i przełknęła głośno ślinę.
- Robimy więc transfuzję. Ale czasem chory potrzebuje tylko dwa litry krwi. A NFZ płaci szpitalowi dopiero gdy szpital zużyje tych litrów pięć. To trzy litry idą w kibel. Powinny iść. Bo w tym momencie pojawiam się ja. No przecież szkoda, żeby się zmarnowało.
Rzeczywiście, szkoda.
- Narodowy, to może ten cały fundusz i jest – pomyślał Wielki Igrek. – ale z funduszami to coś raczej nie tego. A i ze zdrowiem… Szkoda gadać.
Już chciał jakoś mądrze podsumować tę, jakże pouczającą, wymianę zdań, kiedy rozległo się zgrzytnięcie klucza w zamku i do mieszkania weszła Beerwoman. Popatrzyła na Lu Gosię, wciąż nagą i wciąż bajecznie zbudowaną. Popatrzyła na Tadeusza. A później odstawiła walizkę.
- Kochanie – powiedziała. – Wróciłam.
I weszła do pokoju.
I wiecie co? O wysysaniu wprawdzie nie było mowy, ale krwi było całkiem sporo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz