niedziela, 11 stycznia 2015

Wampir z Przęczew Niżnych



[Mało znany epizod z życia mało znanego wiedźmina]



Szedł przez las.
Powolutku.
Ostrożnie.
Wiedział, że krzykiem i hałasem doda sobie może animuszu, ale niewiele zdziała. Szli już przed nim przez ten las osiłkowie pełni animuszu i testosteronu. I żaden nie wrócił. Tutaj potrzebny był spryt.
Owszem, Przemko pełnił funkcję wioskowego głupka, mało może zaszczytną, ale przecież jakże potrzebną, ale tak po prawdzie, więcej miał rozsądku niż przeciętny mieszkaniec Przęczew Niżnych.
Owszem, Przemko może i był lekko zwariowany, ale przecież nie był głupi.
Dlatego szedł powolutku i ostrożnie, mocno ściskając w spotniałych dłoniach osinowy kołek i sporych rozmiarów młotek. Las gęstniał. Gęstniał również mrok dokoła Przemka. I w samym Przemku. Rozbiło się coraz dziwniej i coraz straszniej. W głębokiej ciszy słychać było tylko przyspieszony oddech chłopaka. Oraz, dość niespodziewanie, trzask gałązek za jego plecami. A także stłumiony, suchy kaszel. Bardzo blisko. Przemko odwrócił się błyskawicznie i wrzasnął. Potem powrzeszczał jeszcze chwilę i zginął.
*
Wszyscy widzieli, jak wjeżdżał do wioski. Zatrzymał się na chwile przy tablicy. „Przęczewy Niżne. Liczba mieszkańców…” – przeczytał. Dalej napis był tak bardzo pokreślony, że praktycznie nie dawał się odcyfrować. Uśmiechnął się krzywo, cmoknął cicho na konia i ruszył prosto w stronę chaty wójta. Nie wiadomo skąd wiedział, że to właśnie ta chata, ale wiedział.
Wójt wyszedł przed drzwi i jak pozostali mieszkańcy wioski z otwartą gębą gapił się na przybysza. Choć, z racji pełnionej funkcji, gębę miał otwartą nie tak szeroko jak inni.
Przybysz zeskoczył z konia.
- Wzywaliście wiedźmina. – Raczej stwierdził, niż zapytał.
- Ano, wzywalim. – Odpowiedział wójt.
- Zatem jestem.
Wójt popatrzył na krótko obcięte, kruczoczarne włosy przybysza. Na gładko ogoloną twarz, bez ani jednej blizny. Na miecz w prostej skórzanej pochwie, przytoczony do pasa.
- Wy panie? Myślelim, że przyjadzie, ten… No… Wiecie…
- Wiem. Ten… No… nie przyjedzie. Ale wierzajcie mi, wcale nie jestem od niego gorszy.
„Jestem lepszy” – dodał w duchu. – „Ale nie mam kumpla śpiewającego po karczmach pieśni o moich przygodach.”
- A zapłatę odbieram dopiero po wykonaniu roboty. Jeśli mi się nie powiedzie, nie będziecie stratni.
- Jeśli tak, tedy…
- Tedy opowiadajcie.
*
- Ludziska w lesie ginęli zawsze. A to baba po chrust poszła i nie wróciła. A to młodziak jaki sidła poszedł na zajęce zastawiać i nie wrócił. A to…
Do rzeczy?
Rzecz w tym, że jak jest las, to ludzie giną. Tak było, tak jest i tak będzie. Inaczej nie idzie. Normalnie. Ale dopiero jak Miłka od młynarza z grzybów wróciła, tośmy zobaczyli, że wcale normalnie nie jest. Odzienie ze szczętem miała porwane a na szyi dziurkę taką, jakby od cieniutkiego ostrza.
No jedną.
Przez dwie niedziele słowa z niej nie szło wydobyć. Oczami jeno, tak szeroko rozczapierzonymi dokoła wodziła i pojękiwała cichutko. Ale wreszcie przemówiła. I takeśmy się dowiedzieli, że w lesie wąpierz siedzi. Taka jego mać.
Myślelim, że sami damy radę. Pierwszy Semko poszedł. Czosnkiem się porządnie natarł i tak…
Przyprawiony? Hę?
Aha. No i poszedł. I przepadł. Kuźma chciał iść. Umyślił sobie, że tęgo popije, da się bestii pokąsać, a kiedy ta od jego krwi nieco się przymroczy, wtedy ją ubije. Ale czy to za dobrze chciał, czy może umiaru zachować nie potrafił, dość, że jak po szóstym dzbanie solidnej śliwówki na podłogę w karczmie padł, tak już i nie wstał.
Kowal znowu chciał wąpierza ogniem wziąć. Trzy dni z kuźni nie wychodził, tylko jakoweś specjały szykował. Wreszcie, czwartego dnia wrota kuźni się otwarły i kowal wyszedł. I taki wielgaśny wór przed sobą niósł. Jeno wychodząc o próg się potknął i upadł. Prosto na ten wór. Powiadam wam, dupnęło tak, że z drzew okolicznych liście pospadały. A kowala tośmy nawet nie szukali, bo i nie było po co.
Tak, tak… Wielu jeszcze próbowało. Wielu poszło. Ale żaden nie wrócił. Umyślim tedy po wiedźmina posłać. Znaczy – po was. Jak wy nie poradzicie, to już nie wiem. Przyjdzie nam wszystko zostawić, dobytek cały, życia całego naszego i przodków naszych owoc i uciekać, gdzie oczy poniosą a droga doprowadzi.
*
Wiedźmin poradził.
Poszedł do lasu następnego dnia o świtaniu, a przed południem był już z powrotem. Rzucił przed wójtową chatą wąpierze truchło i popatrzył po zgromadzonych wieśniakach.
- Widzicie?
Widzieli. Wampir był stary. Bardzo stary. Niski jak ośmioletnie dziecko i bardzo chudy. Można powiedzieć – skóra jeno i kości. I powykręcany artretyzmem jak stara Rzepicha. Z rozwartej paszczy sterczał jeden ukruszony kieł. Aż żal było patrzeć.
- I takie coś, wypierdek taki, tyle szkód, zła tyle wyrządził? – Spytał ktoś z niedowierzaniem.
- Ano, wyrządził. – Odpowiedział wiedźmin, wyjmując z rąk wójta sakiewkę z zapłatą. Odsypał z niej połowę i schował, a resztę oddał właścicielowi.
- Tyle wystarczy. – Stwierdził dosiadając na konia. – A na przyszłość pamiętajcie, jeśliby się w okolicy jakakolwiek potwora pojawiła, nie bierzcie się za nią sami, tylko od razu wołajcie zawodowca.



Tekst wystawiony do zmagań szortowych na forum latajaca-holera.pl
Temat zmagań: "Każda potwora dorwie amatora".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz